Sprawy się kołyszą.
Zwiedzanie Krakowa w pojedynkę ma swoje plusy. Niczego nie trzeba ustalać, nie
trzeba rozmawiać, nie trzeba się interesować propozycją towarzystwa. Łatwiej
wymijać lawiny turystycznych tłumów i ekspansyjnie rozciągnięte na drodze, dzierżące
ręce w rękach pary. Łatwiej się zatrzymać i łatwiej pójść dalej. Nikt na mnie
nie patrzy, nikt nie zadaje głupich równoważników zdań. Nikt nie pyta, czy mi
pasuje, czy gorąco, czy zimno, czy nie, a może to coś jeszcze równie
przyziemnego. Nikt nie porusza przestrzeni krążącej wokół mnie i nie próbuje w
nią wniknąć na stałe. Ludzie przechodzą przez nią, nie próbując jej zwalczyć
ani zawłaszczyć. Mkną w swoich kierunkach, paradoksalnie tak spacerowo, że aż
prędko. Ludzie wokół są tylko ludźmi wokół, w minimalnym stopniu ze mną
połączonymi. Czasem myślę, że tylko teoria ewolucji trzyma mnie w widełkach
społeczeństwa w jakim żyję. Społeczeństwa, czy bardziej człowieczeństwa, które
żeby przetrwać musi się rozmnażać i kochać bliźniego. Przyznaję, musi być w nas
coś więcej, niż instynkt stadny - to wolna wola, która zmusza nas do
poszukiwania jakiegoś minimum piękna i koncepcji. Uczucia wyższe nie biorą się znikąd. Ale
znikają do nikąd, kiedy źle się nimi dysponuje. Mam naprawdę fatalną gospodarkę
uczuciową. Szwankuje, nie przynosi zysków i popada w ruinę cynizmu.
Dysfunkcyjne, małe, niezasobne w surowce państewko, ot taki twór.
Wyszłam na spacer, a
przez myśl przeszła mi taka wolna myśl, która odłączyła się od głównego nurtu i
dała nura między komórki, aby pustoszyć spokój. Dokładnie niczym wolny rodnik,
tak samo szkodliwa, ale i tak samo krótkotrwała. Nanosekunda refleksji: a może
dziś spotkam tego jedynego, który zmieni wszystkie moje perspektywy? Na tyle
odpowiedniego, że będzie mógł przenikać moją przestrzeń osobistą bez szwanku
dla duszy? Na tyle cierpliwego, że zamiast pytać, po prostu zaakceptuje
kierunek, w którym pójdę. Na tyle smukłego, że minie turystów razem ze mną, a
ekspansyjne pary ustępować nam będą miejsca. Wcale nieprędko.
I spotkałam.
Hiszpańskiego Syrah. Jedynego. No, jedynego dziś. Pachniał jak wino, dość
przeciętnie - porzeczka, trochę maliny. Smakował jak wino, dość przeciętnie -
porzeczka, trochę maliny, odrobina wanilii, która w ostatniej chwili dołączyła
do aromatów. Ale lepsze to, niż nikt. Spotkanie zepsuł nam rozmaryn z penne i
kurczakiem. Jedzenie w samotności jest w sumie przygnębiające, szczególnie
takie pyszne.
Może nie jestem
szczęśliwsza, ale na pewno stabilnie konsekwentna. I chwilowo niegłodna.
Sprawy nadal się
kołyszą, spacerowo, że aż prędko, między ciszą a tramwajem.
KASIcka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz