wtorek, 3 grudnia 2019

romantyzm poranka

Pół litra lodów czekoladowych przed snem, koniecznie lekko roztopionych, skutecznie koi prywatny Weltschmerz, owszem. Lula mdłą mgiełką zmysł poczucia winy (tak, mam na to oddzielny zmysł) i daje chorowicie wyglądający kawałek szczęścia, o taki duży, jak te strzępki czekolady. Druga strona medalu to fakt, że poniewiera sny. OK, to pewne niedopowiedzenie - zwyczajnie je masakruje tępą łyżką i to wetkniętą przez pępek. Gdyby Freud nie umarł, to by miał nowe stadium badawcze. Połączenie namiętności i słodyczy z czymś namacalnym i niemożliwym jednocześnie, co później nie daje żyć przez resztę dnia. 
Poranek generalnie jest bólem. Zaznaczając, że 6 rano to technicznie rzecz biorąc środek nocy, to budzenie umysłu jest procesem zaiste żmudnym. Najskuteczniejsza okazuje się nie nagła informacja, że przekroczyłam dwukrotnie optymalny czas na wstanie, ale szczoteczka do zębów, która dziabie w dziąsło nad trójką. Później długo, długo nic.
Na pierwszej prostej ogarnia mnie dzika satysfakcja, że w garażu było 14 stopni, nie minus 2 i przez chwilę prawie mi żal tych małych, miejskich skrobaczy szyb. Prędko przypominam sobie, że auto w pracy stoi na zewnątrz i czeka mnie ten sam proces, z tą różnicą, że w poprzednim sezonie rozpizgałam swoją skrobaczkę wpół, próbując ją ostukać ze śniegu o krawężnik. 1:0 dla krawężnika. Chwilowa euforia zanika.
Zerkam na zegarek. Przeskakuje skubany do przodu we własnej czasoprzestrzeni o 2 minuty raz na 3 miesiące. No jak nic ma mniej sekund w minucie, znam to z autopsji! Zerkam na telefon. Okazuje się, że optymistyczny z pozoru tryb pospieszny systemu audi, wcale nie zmienia diametralnie mojej sytuacji. Nadal nie opanowałam teleportacji i nikłe mam szanse na stawienie się na czas na zajęciach. Eeee tam, nawet nie lubię niemieckiego... 
Patrzę, jak nalewa się kawa. Nie stoję tym razem na zewnętrznych brzegach stóp na zimnych kafelkach, ale na stacji z orlim napędem. I nie na boso. Widzę, co zaraz nastąpi, ale do ostatniej kropli łudzę się, że tak ma być. Nie miało.
- Przepraszam..? - mówię tak sympatycznie, jak tylko mi się wydaje, że mówię... - Ekspres srogo przelewa dużą kawę...
- Wiem! - mówi chłopaczek w przydużej koszuli i posyła mi uśmiech firmowy nr 26. - Zapomniałem pani powiedzieć.
Oczywiście, sprawnie przecinam mu klatkę od splotu do genitaliów i patroszę w imię zasady, że mięso pozbawione flaków jest dłużej świeże. W ogóle się przy tym nie spieszę, bo kawa na stacji to mój rytuał, a nie jakieś tam "o kur*a, zaspałam!". Myję nóż, a truchło wrzucam na przyczepkę, będzie na pasztet. 
Strząsam wizję i zabieram się do upijania gorącej (juchy) kawy (juchy!) w pozycji bynajmniej eleganckiej, ignorując grzecznie człowieka, który chcąc mnie pocieszyć szepcze mi teatralnie, że małą też mu przelało. Rezygnuję z heroicznej próby (codziennie podejmowanej na nowo) ustabilizowania czasu operacyjnego mojego poranka, przeciągam poparzonym jęzorem po twardym podniebieniu i wychodzę na mróz, by tuż przed autem zgrabnie wywinąć szlifa, jakimś cudem omijając część kawy uwalniającej się przez otwór w kubku. Zaczynam rozumieć przekaz wszechświata i doceniam z sarkazmem, że dostałam dziś więcej kawy, bo pół litra lodów właśnie przestało działać.


KASIcka