sobota, 14 listopada 2015

Je suis un homme

Najbardziej smutną rzeczą jest to, że gdzieś w cywilizowanym nowoczesnym świecie jest skupisko ludzi, którzy interpretują boga krwią. Że wojna o religię nie kończy się na wielkim dżihadzie, tylko umniejsza się do walki zbrojnej.
Najbardziej przerażające jest to, że ci uzbrojeni w niewykrywalne ładunki, świetnie wyszkoleni i przystosowani do życia między nami ludzie dożywają 30-stu lat w przeświadczeniu, że muszą wysadzić się w powietrze. Jadą z nami metrem co rano, a w smartfonie zapisują wymiary wagonu i średnie zaludnienie, w głowie mając zakres wiedzy z fizyki, chemii i socjologii, jakiego nie powstydziłby się najardziej oświecony Europejczyk.
Najbardziej niepokojące to, że może po śmierci okaże się, że to ten zły bóg garstki fanatyków jest tym rządzącym i bez krwi na rękach będziemy się smażyć w piekle, jako niewierni.
Najbardziej mylące - że cywilizowany (na pewno?) świat nie widzi różnicy między terrorystą a innym "szmatogłowym". To nie uchodźcy bez butów na zimę i miejsca w noclegowni atakują w super zorganizowanych zamachach, tylko zadomowieni w europejskich społeczeństwach od dawna fanatycy. Gdyby cywilizowany świat nie był zbiorowym ignorantem, może doczytałby, że Islam w normalnym wydaniu nie zakłada mordowania ludności mocarstw gospodarczych głośno krytykujących kraje islamskie, ich religię, politykę, system prawny i moralny oraz złe wykorzystanie surowców naturalnych.
Bo właściwie, czy w tym wszystkim naprawdę chodzi o religię...?
K.

czwartek, 8 października 2015

Że historia kołem, to wiadomo...

fot.: Katarzyna Kasicka
Natura za to kwadratem. Cztery pory roku, jak te kąty - każda ciągnie w swoją stronę. W tym roku trochę jakby mniej prężnie. Niby intensywnie, ale jakoś tak płynnie i prędko. Jedyne, co się nie zmienia, choć trochę naciąga terminy to rośliny. Troszkę spóźnione, lekko wystraszone upałami, ale jednak silne i płodne, jak na winną latorośl przystało.
Po zimie pocięte i kłujące badyle z zostawionymi oczkami na owocowanie. Zawsze napawają mnie niepokojem, że coś się skończyło i już nie wróci.
Wiosną wraca. Malutkie wełniste pączki są jak to słońce i jak burza razem wzięte. Dzieje się! Potem trzy liście, świeża, soczysta wiosenna zieleń dające energię do pracy.
Latem pełnia. Przepychamy się z nimi w drutach, podnosimy z alejek, bo się plączą, ciachamy bezlitośnie, a one i tak się nie dają i zaczynają kwitnąć. Kołpaczki, pręciki i inne takie. Zawiązki owoców.
Jesienią przychodzi czas zbiorów, już wszyscy przywykli do widoku owoców, a może raczej się oswoili z tym nowym bytem, który dopiero rozpoczyna swoją drogę ku wielkości i chwale.
A potem umierają. Przygnębiający i jednocześnie najpiękniejszy czas na winnicy. Zapomnianej i nieodwiedzanej. Złotej, czerwonej, żółtej i zielonej. Pustej, starej, gasnącej i czekającej znów na cięcie zimowe i niepokój, że już nie wróci.
Wiosną wraca.
Z rośliną łatwiej się porozumieć, niż z człowiekiem. Łatwiej zrozumieć, czego jej potrzeba. Czasem wystarczy przejść wzdłuż rzędu i podnieść młode pędy na ostatni drut, dać im szansę owinięcia wąsów wokół zimnej linii wyznaczającej koniec ich perspektyw. One wtedy już wiedzą, że to ich punkt docelowy. Na drugi dzień już nie wychylają się w kierunku ziemi, ani nie pną wyżej, tylko zwyczajnie, powoli obierają drogę po drucie. Jakby były świadome, że tylko tym sposobem mogą rosnąć dalej bez konieczności przycięcia skrzydeł.
Rośliny podobno nie okazują emocji i nie rozumieją miłości, ale i tak gadam do nich jak potłuczona. Czasem faktycznie nie chcą słuchać. Milczą.
I jest to ten fantastyczny sposób uporczywego milczenia, który nie oznacza zgody.
Bo nie na wszystko w życiu trzeba się zgadzać.


KASIcka

wtorek, 14 lipca 2015

Produkt praktycznie doskonały! (ponoć boski patent, wszelkie prawa zastrzeżone)

Dane techniczne:
Różnych rozmiarów (w przedziale 30-250 cm), kształtów (podłużne, okrągłe) i kolorów (podstawowe wersje w kolorach żółty, biały i czarny, możliwe mieszanie deseni)
95% ruchomych części, niektóre wymienne
Baterie słoneczne*,  ponadto generator energii zasilany pokarmem organicznym**
Wymaga czyszczenia powierzchni zewnętrznej co najmniej raz na tydzień
Powłoka zniszczalna, ulega eksploatacji
Budulec niestały, organiczny, wystające części elastyczne, ale łamliwe
Możliwy serwis lub wymiana na nowy model***
Gatunkowo powtarzalny, możliwa hodowla

Przeznaczenie:
Brak

Zastosowanie:
Gastronomia, zabijanie,  budowlanka, prace notarialne i biurowe, planowanie strategii wojennej, uprawa ogródka

Cena i możliwość dostawy:
Dostępny w prawie każdym miejscu na ziemi, dostawa w przestrzeń kosmiczną możliwa
Cena uzależniona od zakupowanego produktu. Wersja luksusowa w opakowaniu >1000/sp-s****, wersja medium >100/sp-s i wersja basic bez akcesoriów xsp-s
Cena może zależeć od wahań kursów walutowych lub sposobu prowadzenia się produktu, za co sprzedający nie ponosi odpowiedzialności. Możliwe, że produkt sam sprzeda się kilku kupującym za niską cenę.

Ostrzeżenia:
Nie prać chemicznie.
Nie suszyć w mikrofali.
Nie zagadywać o politykę i religię.

Uwagi:
Niska odporność na głupotę i nowotwory.
Zwrotów człowieka nie uwzględnia się.


*przyswajanie witaminy D3
**biała kiełbasa, ogórki, konserwa, bigos, płatki na mleku  (nie trawi celulozy)
***w razie potrzeby skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą
****powyżej 1000 zł za spodnie-sukienkę


KASIcka

wtorek, 19 maja 2015

Słów kilka człowieka do wilka.

Człowiek człowiekowi wilkiem, choć wiadomo, że wilki to raczej stadne są i wsparcie sobie zapewniają.
Ale gdy taki wilk słaby, to go trzeba ze stada zwyczajnie wypchnąć. Innym wilkom nie na rękę spowolnione stado, kiedy wilki nachodzi człowiek. Bo jak wiadomo, nie ma w przyrodzie nic gorszego niż człowiek.
Wiadomości z tego świata są nie z tego świata. Pomijając polityczny bełkot, nawał i jakość informacji napawa osobnym przerażeniem. Cofamy się jako społeczeństwo i jako indywidualne istoty myślące. Telewizja już chyba głupsza nie będzie, choć podobno nigdy nie mów nigdy. 
Czuję ostatnio przesyt i niedosyt jednocześnie. Trochę bezsenności, trochę braku czasu, stresu odrobina i już jakiś człowiek dziwny chodzi. Gdy ten stan się przedłuża, powolutku można się zatracić. Ogółem jest pozytywnie, tylko szczegóły dają w kość. Optymistyczne założenie jest takie, że szczegół to tylko szczegół, ale realistyczne mówi, że ogół składa się ze szczegółów. 
Człowiek człowiekowi wcale nie wilkiem. Człowiek człowiekowi zwyczajnie człowiekiem. Po co plątać w to wilki...
*
Znalezienie opoki i spokoju to zadanie ciężkie, ale jak najbardziej możliwe. Jest tylko jeden warunek - nie wolno tego szukać specjalnie. Samo przychodzi. Idzie naszym śladem, krok w krok, cierpliwie, nie spiesząc się i nie narzucając. Obserwując z daleka i z bliska, czekając. W końcu ryzykuje, ta nasza opoka, i zagradza nam drogę rozbrajając szczerością i prostotą argumentów, nierzadko ciężką maszyną budowlaną. Z początku oczywiście bronimy się, bo przecież nic nam więcej do szczęścia nie potrzeba.
Ale w końcu okazuje się, że tylko tego potrzeba było do szczęścia.
Wilk, co uspokaja człowieka - do tej symbiozy powinniśmy dążyć.


KASIcka

czwartek, 19 lutego 2015

bum...!

W końcu coś w człowieku pęka. Zawsze jest miły, sympatyczny, niekonfliktowy, tłumi w sobie żal i złość na drugą osobę i ani myśli coś zmieniać w tym oszukańczym pędzie społecznym. Ale nadchodzi taki dzień, że zwyczajnie zaczyna się mieć serdecznie dość. Wszystko, co się nazbiera eksploduje jak bomba atomowa - nie ma już odwrotu. Mówi wszystko to, co miał ochotę za każdym razem, kiedy mu podniesiono ciśnienie, tylko w telegraficznym skrócie, przez co wypowiedź jest 100 razy bardziej agresywna i nieprzyjemna, niżby sączyć ten jad regularnie.
Swoiste katharsis…
Nawet, jeśli trzeba tego później  żałować.


KASIcka

poniedziałek, 16 lutego 2015

W szeregu zbiórka, kolejno olej.

Najgorsza rzecz, jaką można zrobić drugiej osobie w bliskich relacjach międzyludzkich, to zignorowanie. Myślę, że to gorsze od zdrady, splunięcia w twarz i zawstydzenia. Gorsze od wlanej znienacka wody do ucha podczas snu. Gorsze od kopa w goleń i zmarzniętych palców. W ogóle złe. Ostatnio bardzo często zdarza mi się być olaną ciepłym moczem, tak, że mi wręcz mentalnie chlupie w butach. Im bardziej się człowiek stara, im bardziej mu na kimś zależy, im więcej chce osiągnąć, im bardziej się boi, że się ośmieszy, tym bardziej boli, kiedy okazuje się, że nikogo to nie obchodzi. Albo że nawet tego nie dostrzegł. Oddzwanianie na nieodebrane połączenia, odpowiadanie na pytania, aktywna reakcja na czyjąś prośbę czy powiedzenie "dzień dobry" to trywialne przyziemne gesty bez znaczenia dla wszechświata, ale definiujące człowieka kulturalnego. 
Oczywiście, żyjemy w świecie priorytetowania wszystkiego, zatem i relacje ulegają pewnym deformacjom. Ktoś inny jest po prostu ważniejszy,  fajniejszy, bardziej potrzebny, bliższy, ładniejszy lub po prostu szybszy. Bardziej zajmująca jest praca, książka, rodzina, odpoczynek, brak nastroju. Tak, sama priorytetuję się pracą, ale staram się o tym informować rozmówcę, żeby nie pomyślał, że go ignoruję. Znając powód braku odzewu jesteśmy spokojniejsi. Znając powód nie próbujemy się niczego domyślać. Nie siedzimy jak paragraf na gruszy majtając nóżkami i nie zachodzimy myślami tak daleko, jak to zwykle bywa przy byciu bezczelnie zignorowanym. Znając powód, nie myślimy za dużo.
O myśleniu za dużo coś wiem.
Kluczowym elementem każdego olania jest rozczarowanie. Po czterech dniach totalnego zlewu spodziewasz się jakiegoś cudownego wytłumaczenia w postaci kataklizmu, porwania przez UFO albo śmierci myszoskoczka, ale prawda jest dużo bardziej rzeczywista. Mianowicie, ktoś miał cię po prostu tak głęboko w dupie, że dopiero po czterech dniach spostrzegł, że coś go uwiera. Ewentualnie czegoś od ciebie potrzebuje. Ważne, żebyś znał swoje miejsce w szeregu. Ot, cała filozofia.
Tracę wiarę w ludzi. Normalnie, zwyczajnie się poddaję. Rezygnacja to następstwo rozczarowań. Czy będę zdrowsza fizycznie, psychicznie dając sobie siana, czy  może robiąc to olewam swój umysł…?

KASIcka

niedziela, 25 stycznia 2015

ot, realizm.

Do wszystkiego można przywyknąć. Do kurzu. Do dźwięku budzika. Do paskudnej barwy światła zmienionej żarówki. Do wymieniania żarówek... Do porannego chłodu. Do wstawania z kurami. Do nowych perfum.  Do gorzkiej herbaty i niemieckiego radia. Do nowej marynarki. Do bycia zawsze samym. I do myślenia, że zawsze się takim pozostanie.
Nawet jeśli czasem przychodzą bezsilne momenty, kiedy człowiek myśli, że nie wytrzyma ciszy w głowie. Nawet jeśli wydaje mu się, że bardzo potrzebuje kogoś, do kogo będzie mógł się przytulić, a ten ktoś powie teraz zaraz, że zostaje na zawsze i nigdzie się nie wybiera. Nawet jeśli chce się mieć z kim pić wino i czytać książki i patrzeć na żółtą ścianę, chociażby miał chrapać i nosić ubrania na lewą stronę, choćby miał dwie głowy, a jedną wiecznie zaprzątniętą marketingiem. Nawet jeśli liczy się, że znajdzie się ktoś, kto przyniesie poziomki zamiast truskawek. Nawet jeśli wydaje się, że bez tego nigdy nie będzie dobrze, to do wszystkiego można przywyknąć.
Na szczęście jednak, rano można obudzić się po siedemnastej serii budzika, razem z kurami, włączyć niezdrowo świecące światło, zgarnąć z zakurzonej półki flakon perfum i łyknąć szybko herbaty, wsiąść do wychłodzonego auta, włączyć radio, przeklnąć w myślach marynarkę zasłaniającą słup w tylnym lusterku i pojechać do pracy.
Na szczęście jednak jest praca, która pozwala zająć się ważnymi i rzeczywistymi sprawami.
A w pracy o już w ogóle do wszystkiego można przywyknąć.

KASIcka

wtorek, 20 stycznia 2015

Buonaserra!

Stęskniłam się za tulipanami. Jakoś tak, nie wiem, czemu. To ta zima. Nie ma jej. Nic właściwie nie ma. A jak nic nie ma, to chce się czegoś wyraźnego i konkretnego. Tulipany są konkretne. A słoneczniki to już w ogóle lato. Ale na lato to za wcześnie.
W trasie na szkolenie. Szkolenia dają możliwość bycia w trasie. Jest to szczególnie miłe, kiedy zaiste niewiele się w życiu widziało. Zatem kierunek Milano, przez jezioro Bodeńskie w Niemczech, odrobinę Austrii, Alpy szwajcarskie i włoskie tunele. Jest dobrze. Zachwyciły mnie góry. Mogłabym tam być, ile wlezie, takie widoki. W Lichtensteinie nawet słupy wysokiego napięcia wyglądają dobrze. Kultura drogowa krajów niemieckojęzycznych to fenomen, który bezwarunkowo uwielbiam. Ograniczenie? Dobrze, wszyscy jedziemy 120. Koniec ograniczenia? Dobrze, jeśli jedziemy wolniej zjeżdżamy z drogi innym. Korek? Dobrze, wpuszczamy tych z pasa, który idzie wolniej. Bez polskiej brawury, siedzenia na zderzakach, panoszenia się po lewym pasie, świecenia długimi po oczach. Wszystko jakoś tak spokojnie i bezpiecznie. Cywilizowanie, rzekłabym.
K. Kasicka
Mediolan.. jest. Jestem jakby troszkę rozczarowana tą jedną z kilku najważniejszych stolic mody, gdzie wszyscy chodzą w identycznych kurtkach z futerkiem i czerwonych szminkach. Niesamowita ilość ludzi, a jeszcze większa ilość reklam, którymi osmarkana jest praktycznie każda wolna przestrzeń budynków. Nawet na Duomo di Milano (taka zacnych rozmiarów katedra, czy coś) jest ekran ledowy. Choć w środku naprawdę wielki szacun dla wierzących za utrzymanie w świetnym stanie pomnika wiary/umiejętności rąk ludzkich. Całkiem klimatyczne uliczki, ale bez życia. Dość dużo witryn sklepowych. Trochę martwych. Niewielki warsztat z podjazdem dla luskusowych aut. Siesta między 12 a 15 i pełno skuterów. Ale ludzie srają psami wszędzie tak samo, jak w Polsce. Chociaż w Polsce niektórzy zaczęli po swoich psach sprzątać, a tu jednak wciąż trzeba uważać. Każdy słup okupowany rowerem, każdy centymetr skrajów jezdni zapchany samochodami. Wieczorem widziałam, jak jeden Włoch parkował w miejscu, do którego zwyczajnie jego samochód był za duży. O jakieś trzy metry, chcąc być dokładną. Ale zaparkował. Oparł się wprawdzie o zderzak Tico tuż za nim i właściwie zrobił to bardzo świadomie, ale zaparkował.
K. Kasicka
Po prawie trzech dniach we włoskich realiach doszukuję się wielu elementów zwykłego wielkiego miasta, ale jednocześnie wielu zdecydowanie odmiennych. Warszawa, w której spędziłam trzy lata całkiem niedawno, wydawała mi się rozwinięciem horyzontów człowieczeństwa. Podczas tych trzech lat uświadomiłam sobie i utwierdziłam się w tym, że nie ma czegoś takiego jak tolerancja rasowa. Jest tylko cywilizacja i jej brak. Albo całkowicie nie zauważasz, że ulice są pełne Chińczyków, Hiszpanów i Rosjan, bo ci to zwyczajnie nie przeszkadza, albo masz z tym problem. Mam w Warszawie jedną ulubioną chińską knajpę. Byłam z nimi przez trzy lata, podczas których z zapuszczonej, obskurnej (czy słowo obskurny pochodzi od połączenia słów obsranie i kura…?) i mega kiczowatej speluny w ciasnej uliczce przy Polibudzie, przekształciła się ona w odmalowaną, czystą i nadal mega kiczowatą ryżodajnię w ciasnej uliczce przy Polibudzie. A jedzenie genialne. Jeśli się lubi chińskie, oczywiście. Niesamowicie podziwiam ten naród. Potrafi ewoluować. Ma cholernie wysoki poziom inteligencji społecznej. Weszliśmy z tatą do chińskiej knajpy niedaleko centrum Mediolanu. Mieliśmy ogromny kłopot z zamówieniem koszyka pieczywa i oliwy, bo kelnerka mówiła tylko po chińsku i ewentualnie po włosku, choć pewna nie jestem. Oczywiście, to my jesteśmy obcy w tym układzie i powinniśmy choć trochę ogarniać włoski, ale zdawało mi się, że z moim angielskim dogadam się w zakresie podstawowym wszędzie. Otóż niekoniecznie, bo do tanga trzeba dwojga, czy co tam się we Włoszech tańczy... Bardziej przydatny okazał się język migowy i na pół obrazkowy. W końcu udało się, dostaliśmy, co chcieliśmy i było to naprawdę smaczne. Pani natomiast, jako przedstawicielka narodu błyskawicznie uczącego się, przyszła do nas z menu z deserami, otworzyła na Tiramissu i nie próbując się nawet odzywać po prostu podstawiła nam pod nos z przyjacielskim uśmiechem. Sytuacja była opanowana, bo to w końcu cywilizacja, ale mimo wszystko, przypomniał mi się stary dowcip:
"W Ameryce, do portu przybił rosyjski statek. Rosjanin chcąc zacumować, krzyczy do Murzyna stojącego na brzegu. 
- Dzierżyj linu! 
Murzyn nic. 
- No dzierżyj linu! 
Murzyn znowu nic. 
- Gawarit pa Ruski? 
Cisza. 
- Sprechen sie Deutsch? 
Cisza. 
- Do you speak English? 
- Yes, I do! - ucieszył się Murzyn. 
- No to k**** dzierżyj linu!
Naszą liną był napiwek, który wzbudził niespotykaną otwartą radość. Zdołaliśmy przycumować.
Nie wspomnę o tym, że pani zapisała sobie w swoim notatniczku trzy wyrażenia: 'bill, please', 'bread' i 'thank you very much', które, czego jestem pewna, bardzo dobrze wykorzysta. 
Włosi, z którymi przyszło mi pracować przez ostatnie 48 godzin byli wspaniali. Oczywiście, że zależało im na naszej satysfakcji ze sprzętu, który przyjechaliśmy opanować, ale to nie zmienia faktu, że praca z nimi należała do czystych przyjemności. Główny specjalista okazał się człowiekiem idealnym do funkcji i miejsca, panie z laboratorium potwierdzały poziom i były niesamowicie gościnne (w końcu ktoś im się krząta po laboratorium, a mało kto to lubi). Kierownik pilnował, żebyśmy wszystko mieli objaśnione i o niczym nie zapomnieli, a ponadto zaskarbił sobie moją sympatię zamiłowaniem do Barbaresco.
Wino łączy ludzi.
Ach, bo przecież wino to cywilizacja!

Arrivederci!

KASIcka
(Jeśli już w językach siedzimy... Choć bardziej językowo byłoby powiedzieć "na językach"... Pytanie, które zbiło mnie z pantałyku: 'Why is the word SICK in your e-mail adress? Mental problems?")
K. SICK

Ach! Słowo o samym byciu gdzieś: to miłe, że ktoś codziennie pościeli za mnie łóżko i wyrzuci śmieci. Ale room service powoduje, że czuję się nieswojo i niepokojąco, ponieważ ktoś uczestniczy w moim życiu, a ja go zapewne nigdy nie poznam... A w świetle hotelowym moja twarz wygląda, jak w trzeciej fazie rozkładu. SICK w tym świetle właściwie nabiera nawet sensu...
K.

wtorek, 13 stycznia 2015

Raczej tego nie czytaj. Idź lepiej na gofry.

Są takie dziwne dni. Coraz więcej ich tej dziwnej zimy. 11,5 stopnia. Brak baterii. Permanentnie chce się pić, jak na mróz, a trawa zielenieje z dnia na dzień. Ludzie dziwnie się zachowują. Nie chcą mnie, złoszczą się bez powodu. Nie współpracują. Nie uśmiechają się. Czuję się, jak w jakimś zaplutym transie, niby otwieram rano oczy, ale tak, jakbym cały czas spała. Nie mam ochoty dać z siebie więcej, niż niezbędne minimum. Niby nic dziwnego, większość ludzi właśnie tak funkcjonuje i nie widzi w tym nic samolubnego... To wszystko przez wiatr, taka jest moja teoria. Najwięcej przypadków samobójczych ma miejsce podczas wichury w takie dziwne dni, jak ten. Nie, nie mam myśli samobójczych. Acz odczuwam depresjogenne działanie wiatrów.
"Kochanie, zabiłam nasze koty" w Teatrze Nowym w Poznaniu w sylwestrową noc było dobrym odzwierciedleniem tej dziwnej zimy. Dziwny sąsiad na antydepresantach, wiecznie uśmiechnięta, nieszczęśliwa przyjaciółka i cholernie samotna bohaterka z fobią czystości. Do tego gość z pudłem po plazmie zamiast górnej części ciała, łysa samolubna dziewczyna geja i syreny. Prawdopodobnie wino, które obaliłyśmy przed wyjściem na trzy było zdecydowanie za małą dawką, bo chętnie obejrzałabym to drugi raz, żeby wyłapać wszystko. Albo spróbować znaleźć drugie dno. Dno, które nie krzyczy wyraźnie, że i tak każdy jest samotny, tylko niektórzy umieją sobie kogoś znaleźć, żeby być samotnymi we dwoje.
*
Och, wiadomość z ostatniej chwili: ktoś mnie jednak chce!
Mój operator komórkowy, z którego właśnie zrezygnowałam… Najpierw chciał mi dać nielimitowany pierdyliard wszystkiego za jedyne 39 zł, a do tego 500 MB Internetów. Dziś już ma dla mnie abonament za 29 zł z pierdyliardem wszystkiego i 1,5 GB! No ja to się umiem targować! Wystarczy nie odpowiadać…
Żeby tak to zawsze działało…
*
Trzeba się wziąć w garść, zamiast czekać na nic. Tako rzeknę i spróbuję się dostosować.
Ale niestety nie obejrzę tego drugi raz. Nie znajdę drugiego dna. Bo go zwyczajnie nie ma. Wszystko, co robimy w życiu, robimy sami. I nigdy nie ma z nami tych, którzy mogliby wejść do naszej głowy i wypełnić pustki.
Szczególnie, że wybitnie brzydką mamy wiosnę tej zimy.


KASIcka

wtorek, 6 stycznia 2015

Pagan of the good times

Wierzę, że miejsce, w którym się w końcu znajdujemy nigdy nie jest przypadkowe. Wierzę, że to, co przyswajamy i czego uczymy się od najmłodszych lat świadomego istnienia ma odzwierciedlenie w naszym światopoglądzie i otwartości umysłu. Wierzę, że zainteresowania, niezależnie czy długo czy krótkotrwałe, rozwijają pasję do życia i chęć poznania świata. Wierzę, że bycie dobrym chociaż w jednym przedmiocie w szkole wyklucza nas z grona ludzi przeciętnych i nijakich. Wierzę, że to mózg jest najlepszą reprezentacją człowieka. To, co umiem, co mnie interesuje, co mówię, co myślę i jak postrzegam świat jest ważne. Dla kogoś na pewno.
Patetycznie, wiem. Ale cóż. Jestem cholerną romantyczką i nie wyprę się tego. Mogę przyjeżdżać codziennie w to samo miejsce, a i tak dzień w dzień będę widzieć jego urok. Bo słońce, bo roślinki, bo woda, bo ludzie, bo dobra kawa z rana. Szkoda, że to jeszcze nie te czasy, że w mózgu ma się aparat i bezprzewodowe połączenie z drukarką. Tak sobie myślę, że każdy moment ma znaczenie i wart jest zapamiętania. Bardzo dużo naprawdę pięknych rzeczy nam umyka w natłoku dnia codziennego. Niektórzy przejeżdżają mostem przy Niagarze codziennie do pracy i przestają zauważać fenomen, jaki mają przed oczami. Ja tak nie chcę. Świat jest piękny i choć nie zawsze mam się z kim podzielić tym spostrzeżeniem, to cieszę się, że jestem tego świadkiem. Choć często mam w głowie tuzin spraw tak przyziemnych, że schodzę z perspektywą do parteru.
*
Ciekawe, jak człowiek się zmienia. Uświadomiła mi to właśnie trywialna sprawa. Dwa lata temu przy zawieraniu umowy z operatorem telefonii komórkowej zapytano mnie: czego Pani najbardziej potrzebuje jeśli chodzi o usługi? Już sam fakt coraz częściej pojawiającego się, definiującego mnie 'Pani' stanowił swego rodzaju rytuał przejścia. W tej chwili jakby przeszłam z tym do porządku dziennego. A jeśli chodzi o usługi, to potrzeba smsów była najsilniejsza. Nie wiem, czy to była jeszcze doba short message system jako wyznacznika mojej generacji, czy zwyczajnie zwyczajne przyzwyczajenie. Wraz z tą nieograniczoną ofertą wszystkiego, jak mnie zapewniano weszłam w nową erę smartfonów, smartwatchów i smartbezmózgów. Oczywiście, że wpadłam w smartświat, bez dwóch ale. Taki los generacji milenijnej. Bez tego już tak naprawdę nie można funkcjonować, jeśli w życiu stawia się na kontakt ze światem, informację, organizację i dobre samopoczucie. Praca wymaga nie tylko sprawdzenia godziny i wykonania telefonu. Dostęp do Internetu w każdym momencie to dobrodziejstwo tych czasów, z którego należy korzystać. Bo niby czemu nie? Sama uważam, ze trzeba czytać książki i jeść obiad w gronie rodziny, bo czas się kurczy, mało go na życie itd. Ale jednocześnie rozumiem koncepcję przedłużenia kończyn homo sapiens sapiens, jakim jest telefon i komputer. Ba, już nawet nie komputer, tylko tablet. Bez popadania w paranoję, ale nie cofniemy się do dziewiętnastego wieku, kiedy to elektryczność była szatanem. Świat wcale aż tak źle nie wyszedł na podłączeniu światła i prądu, tak samo, jak całkiem dobrze się ma ze stałym łączem internetowym.
Zatem teraz, po dwóch latach, stwierdzam, że najsilniejszą potrzebą będzie Internet. Ale zanim to, nie pogardzę zasięgiem, bo tego akurat poprzedni operator nie był w stanie mi zapewnić…
A zasięg to ja muszę mieć nieograniczony. Jak i światopogląd. 
*
I tak jak mówiłam - ta zima jest dziwna.
KASIcka