wtorek, 10 czerwca 2014

Kiedy ciężarówka z kapustą zdaje się być najmniej abstrakcyjna

Zastanawiam się właśnie, z jaką prędkością w dniach na sekundę człowiek godzi się z traumami. Otóż, po dogłębnym, pięciominutowym podsumowaniu okazało się, że przykryłam złością  zdecydowaną większość przykrych ludzi i sytuacji z nimi związanych, zajmując się o wiele bardziej fascynującym życiem codziennym i udając, że to wszystko nie miało miejsca. Coś jak permanentna faza wyparcia, tylko - niestety - winowajcy nie umarli.  Nie obliczyłam jeszcze stopnia umiejętnego wykorzystania wiedzy i mądrości nabytej i połączonych z tym konsekwencji, co jest szalenie ważne w całym procesie pogodzenia. Bo wyciągnięcie wniosków i zahartowanie tyłka na przyszłość to zdecydowanie największy sukces, jaki można osiągnąć. Niby sukces,  ale nowy system skojarzeń i natychmiastowej reaktywacji, liczony w nanosekundach od parapetu do kolacji daje mi mniej więcej tyle, że szybciej byłabym w stanie zabić, poćwiartować i zakopać, niż zorientować się, że to zrobiłam (co znaczy, że moje traumy nie powinny zbliżać się na dystans mniejszy niż 2 km).
Tak, wiem - bałagan. Chodzi mi tylko o to, że życie jest za krótkie, żeby się irytować przeszłością. Ale z drugiej strony, jak się tę przeszłość wytnie, to i życie skraca się jeszcze bardziej. Ale jednak, jeśli się skraca, to znaczy, że następuje mały reset i więcej go zostaje do przeżycia, a zatem analizując to błędne koło - dzięki kiepskim doświadczeniom w sumie żyje się dłużej.

Albo nie.
Bo jeśli ktoś wpadnie pod ciężarówkę z kapustą, to nie.

Są też traumy, do których się można przyzwyczaić i czuć się bez nich nieswojo . Mianowicie, pierwszy raz od 5 lat nie mam klasycznej letniej sesji.

The world became a strange place…


KASIcka

sobota, 7 czerwca 2014

Między ciszą a ciszą

Sprawy się kołyszą. Zwiedzanie Krakowa w pojedynkę ma swoje plusy. Niczego nie trzeba ustalać, nie trzeba rozmawiać, nie trzeba się interesować propozycją towarzystwa. Łatwiej wymijać lawiny turystycznych tłumów i ekspansyjnie rozciągnięte na drodze, dzierżące ręce w rękach pary. Łatwiej się zatrzymać i łatwiej pójść dalej. Nikt na mnie nie patrzy, nikt nie zadaje głupich równoważników zdań. Nikt nie pyta, czy mi pasuje, czy gorąco, czy zimno, czy nie, a może to coś jeszcze równie przyziemnego. Nikt nie porusza przestrzeni krążącej wokół mnie i nie próbuje w nią wniknąć na stałe. Ludzie przechodzą przez nią, nie próbując jej zwalczyć ani zawłaszczyć. Mkną w swoich kierunkach, paradoksalnie tak spacerowo, że aż prędko. Ludzie wokół są tylko ludźmi wokół, w minimalnym stopniu ze mną połączonymi. Czasem myślę, że tylko teoria ewolucji trzyma mnie w widełkach społeczeństwa w jakim żyję. Społeczeństwa, czy bardziej człowieczeństwa, które żeby przetrwać musi się rozmnażać i kochać bliźniego. Przyznaję, musi być w nas coś więcej, niż instynkt stadny - to wolna wola, która zmusza nas do poszukiwania jakiegoś minimum piękna i koncepcji.  Uczucia wyższe nie biorą się znikąd. Ale znikają do nikąd, kiedy źle się nimi dysponuje. Mam naprawdę fatalną gospodarkę uczuciową. Szwankuje, nie przynosi zysków i popada w ruinę cynizmu. Dysfunkcyjne, małe, niezasobne w surowce państewko, ot taki twór.
Wyszłam na spacer, a przez myśl przeszła mi taka wolna myśl, która odłączyła się od głównego nurtu i dała nura między komórki, aby pustoszyć spokój. Dokładnie niczym wolny rodnik, tak samo szkodliwa, ale i tak samo krótkotrwała. Nanosekunda refleksji: a może dziś spotkam tego jedynego, który zmieni wszystkie moje perspektywy? Na tyle odpowiedniego, że będzie mógł przenikać moją przestrzeń osobistą bez szwanku dla duszy? Na tyle cierpliwego, że zamiast pytać, po prostu zaakceptuje kierunek, w którym pójdę. Na tyle smukłego, że minie turystów razem ze mną, a ekspansyjne pary ustępować nam będą miejsca. Wcale nieprędko.
I spotkałam. Hiszpańskiego Syrah. Jedynego. No, jedynego dziś. Pachniał jak wino, dość przeciętnie - porzeczka, trochę maliny. Smakował jak wino, dość przeciętnie - porzeczka, trochę maliny, odrobina wanilii, która w ostatniej chwili dołączyła do aromatów. Ale lepsze to, niż nikt. Spotkanie zepsuł nam rozmaryn z penne i kurczakiem. Jedzenie w samotności jest w sumie przygnębiające, szczególnie takie pyszne.
Może nie jestem szczęśliwsza, ale na pewno stabilnie konsekwentna. I chwilowo niegłodna.
Sprawy nadal się kołyszą, spacerowo, że aż prędko, między ciszą a tramwajem.


KASIcka