Zastanawiam się
właśnie, z jaką prędkością w dniach na sekundę człowiek godzi się z traumami.
Otóż, po dogłębnym, pięciominutowym podsumowaniu okazało się, że przykryłam
złością zdecydowaną większość przykrych
ludzi i sytuacji z nimi związanych, zajmując się o wiele bardziej fascynującym
życiem codziennym i udając, że to wszystko nie miało miejsca. Coś jak
permanentna faza wyparcia, tylko - niestety - winowajcy nie umarli. Nie obliczyłam jeszcze stopnia umiejętnego
wykorzystania wiedzy i mądrości nabytej i połączonych z tym konsekwencji, co
jest szalenie ważne w całym procesie pogodzenia. Bo wyciągnięcie wniosków i
zahartowanie tyłka na przyszłość to zdecydowanie największy sukces, jaki można
osiągnąć. Niby sukces, ale nowy system
skojarzeń i natychmiastowej reaktywacji, liczony w nanosekundach od parapetu do
kolacji daje mi mniej więcej tyle, że szybciej byłabym w stanie zabić, poćwiartować
i zakopać, niż zorientować się, że to zrobiłam (co znaczy, że moje traumy nie
powinny zbliżać się na dystans mniejszy niż 2 km).
Tak, wiem - bałagan.
Chodzi mi tylko o to, że życie jest za krótkie, żeby się irytować przeszłością.
Ale z drugiej strony, jak się tę przeszłość wytnie, to i życie skraca się
jeszcze bardziej. Ale jednak, jeśli się skraca, to znaczy, że następuje mały reset
i więcej go zostaje do przeżycia, a zatem analizując to błędne koło - dzięki
kiepskim doświadczeniom w sumie żyje się dłużej.
Albo nie.
Bo jeśli ktoś
wpadnie pod ciężarówkę z kapustą, to nie.
Są też traumy, do
których się można przyzwyczaić i czuć się bez nich nieswojo . Mianowicie,
pierwszy raz od 5 lat nie mam klasycznej letniej sesji.
The world became a
strange place…
KASIcka