Niepojęte, ile po
człowieku zostaje. Z jednej strony tak wiele, że nie wiadomo, od czego zacząć.
Z drugiej jednak tak mało, że rozpamiętuje się każdy drobiazg, jak wielki
skarb.
Dwie koszule nocne,
wciąż przesiąknięte zapachem szpitala i wilgocią choroby. Siedzisz z nimi 20
minut na ścierpniętych kolanach z postanowieniem, że nigdy nie wypierzesz. 12
godzin wcześniej pomagasz jedną z nich założyć na słabe ramiona. To tylko 12 godzin,
ile niby mogło się stać przez tak śmiesznie
krótki czas?
Poduszka z poszewką.
Świetnie, że jest poduszka, pod choinką leży prezent - nowa dekoracyjna
poszewka w komplecie z obrusem, będzie pasować. Następuje chwila bezsensownego
przymierzania poszwy. Nie będzie. Już nic nie będzie pasować. Nigdy nie dane
prezenty, tak spersonalizowane, że ma się je ochotę zakopać w walizce obok,
żeby nie trzeba było na nie patrzeć i zastanawiać się, co z nimi zrobić.
Szczoteczka do
zębów, które nie chciały się zmieścić do ust. Po co myć zęby, kiedy pod koniec
nie możesz nic nimi pogryź? Albo, co gorsza, nie chcesz. Albo już nie
rozumiesz, że możesz...
Błyskawiczne
pożegnanie, tuż przed pierwszą gwiazdką. Tępe trzymanie się kupy. Nawet nie
pamiętasz, czy kroiliście jakąś sałatkę. Sprzątanie, jako jedyny sposób na
praktyczne wykorzystanie złości. Bo w końcu i ta się zjawia. Fizycznie
absolutnie wszystko rozumiesz. Stary organizm, z kiepską odpornością, po dwóch
tygodniach walki z nagłą chorobą, to przecież tak znany scenariusz. Chyba jakaś
sałatka była na stole… Człowiek w pewnym wieku gaśnie i chociaż nie chcesz tego
widzieć, rejestrujesz. I odpychasz od siebie wnioski. Bardzo skutecznie. Głowa
nie chce zrozumieć. I nie pamięta, jak to było z tą sałatką.
Oglądasz żywe
zdjęcia, a i tak śni ci się martwa. Palisz świeczki, chociaż kościelne
gromnice cię nie przekonują. Słyszysz
żwawy głosik w połączeniu z szuraniem kapci po dywanie "wstawaj, już
dziesiąta" i widzisz zagubiony wzrok ostatnich dni. Nie skleja ci się.
Tułasz się sztywno
po rzeczywistości przez trzy miesiące, bo przecież nie można usiąść i płakać,
to takie nierozsądne. Niby życie dalej sobie, słońce wschodzi, wiosna się
budzi, ludzie nadal oddychają płucami.
Czyjś/niczyj dom po
kilkunastu tygodniach, rzeczy zostawione, jak akurat były. Szukasz rozpaczliwie
czegoś, co ma magiczną moc rekonstrukcji ludzkiego ciała i zatrzymania na
dłużej tego wszystkiego. Nie ma nic takiego, więc pakujesz serwis i kilka
starych książek. I starą kasetkę na biżuterię. Toaletka z perfumami i szminkami
stoi, jakby codziennie używana. Niby trzeba to wszystko posprzątać, ale jakoś
obchodzisz szerokim łukiem i zajmujesz się zdjęciami. Jeszcze gorzej, ale
przynajmniej możesz się pośmiać z tego, jakim brzydkim dzieckiem byłeś, a
dziadkowie i tak wpatrywali się w ciebie jak w obrazek. I ten obrazek sobie
zapamiętujesz.
Żałoba nigdy się nie
kończy. Właściwie nosisz ją w sobie do końca życia, kiedy to ktoś inny przejmie
wszystkie twoje smutki w spadku i założy
nowy rozdział żałoby. Po tobie. Ale
zanim, żałoby nie wolno utożsamiać z życiem. Będą się przeplatać, przenikać,
krzyżować, życie wyciągnie wnioski z żałoby i nauczy się szanować jeszcze
bardziej to, co mamy, a żałoba któregoś dnia będzie musiała się posunąć i
ustąpić miejsca nowemu staremu życiu. Gdyby ewolucja chciała, żebyśmy wyginęli,
już dawno zaprogramowałaby śmierć z żalu. Ale nie, ona nadal przy swoim -
przeżycie gatunku jako najważniejsza rola istot żywych.
Kolejne święta, które nie ułatwiają. Ale co nas nie zabije, to przynajmniej mocno zirytuje. Odczuwanie irytacji to niezawodny znak, że nam jednak nie jest wszystko jedno.
K.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz