Jako że
zapachy odgrywają od pewnego czasu kluczową rolę w kształtowaniu się mojej
kariery zawodowej, postanowiłam się poznęcać nad tym tematem. I kilkoma innymi.
Nie o winie tym razem. Nie o jego tworzeniu. O tworzeniu się osobowości i
kierunkach, jakie się wybiera przy nagłym rozwidleniu dróg. Odkryłam, że
machinalnie sięgam po różne, acz konkretne, perfumy i wody. I jestem w ciężkim
szoku, gdyż okazuje się, że spojrzenie na flakon powoduje retrospekcję, a
otworzenie zatyczki potęguje ten efekt do stopnia wręcz maniakalnego. Muszę się
z tym uporać, żeby w moją wizję przyszłości nie wdarł się żaden odór
przeszłości.
Róża z
jaśminem miała potencjał. Ogórkowe nuty trochę mnie niepokoiły, ale mimo to
dałam się wciągnąć. To był czas poznawania siebie, sprawdzania swoich możliwości,
czas muzyki klasycznej jak róża i umysłu czystego jak jaśmin. Niestety,
przygniótł mnie niepokój (a może kontrabas?). Nie potrafiłabym żyć czyimś
spojrzeniem na życie i planami na przyszłość.
Lawenda mnie
zadziwiła symfonicznym power metalem. Podniosła poczucie wartości, wyciągnęła z
przeświadczenia, że coś ze mną nie tak i zasypała wręcz uwielbieniem. Spleciony
z nią rumianek ukoił stargane od różanych kolców myśli, ale wcale nie
wprowadził spodziewanego spokoju.
Spokój
całkowicie zmąciła mandarynka, która w akompaniamencie aloesu tłumaczyła mi
fizykę i potrafiła spacerować kilometrami bez utraty sił. Fizyki nadal nie
umiem, ale przecież nie o nią się rozchodziło. Chodziło o latanie, aloes jak
skrzydła, wprowadzał wolność i bezproblemowość. Do czasu.
Czarna
porzeczka, malina, cyklamen, frezja i piżmo, dużo tego, miały moc. Moc na dwóch
kołach. I słuch absolutny, i jeszcze talent fotograficzny. Jednak wielość cech
pożądanych nie stanowi całości, a jedynie wielość cech pożądanych. Poza tym,
jakaś niedojrzała ta malina była.
Jagody,
magnolia i drewno były boguduchawinne, przysięgam. Źle wybrały, chociaż je
uwielbiam. Typ doskonały - dobry, miły, troskliwy zapach, huśtający człowieka
pod krzewem magnolii i dający silne, drewniane podstawy. Takie trzeba
oszczędzać, pod żadnym pozorem nie wykańczać. Teraz to wiem, dlatego, że się
kończy flakon.
Owoc satsumy i
trzcina cukrowa to mieszanina skończona esencji agresji, garści psychopatii, nadmiaru
przerywania w połowie zdania, podwójnej porcji samouwielbienia i egotyzmu, z
wisienką na torcie, jaką jest kawał chuja.
Przez chwilę
miałam niewyjaśnioną potrzebę zapisania liter na kartkach samoprzylepnych i
oznaczeniu butelek jedna po drugiej. Powstrzymałam się, bo przecież i tak je
biorę na węch.
Całe 6 sztuk. Ogórkowa
róża rozjaśminia mi umysł i pomaga opanować stres. Lawenda mnie romantyzuje,
boję się trochę jej używać. Mandarynka i aloes, jakby odkurzone (w sumie,
leżały w szufladzie) przypomniały mi o bardzo ważnej części mnie – poszukiwaniu
rozwoju. Piżmo i ferajna śmieje się pod nosem z mojej naiwności i skłonności do
zachłystywania się byle czym. Magnolia wywołuje poczucie winy, a jednocześnie
pomaga uwierzyć w ludzi – nie wszyscy są do bani, choć satsuma i trzcina
nauczyły mnie, że takie podejście jest bezpieczniejsze. Niestety, zauważam, iż
po satsumie nie mam zbytniej ochoty eksperymentować z zapachami. A jednak,
wracam do niej, kiedy potrzebuję silnego kopa na batalię ze światem. Cóż,
agresja rodzi agresję… Do tego stopnia, że nie będę szukać 7 zapachu. Siódemka
jest taka… doskonale nieparzysta, skomplikowanie prosta, szablonowo nieograniczona…?
Taka boska.
A nie ma takich ludzi.
KASIcka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz