środa, 8 stycznia 2014

in my mind

"This is how I show my love.

I made it in my mind because

I blame it on my A.D.D. baby"

Sail, Awolnation

Miłość platoniczna jest straszna (ewentualnie przystojna, jak Logan). Oczywiście, nie tak straszna, jak ta realna, ale zawsze. Oglądasz sobie, niczego nie podejrzewając, film i nagle pokazuje się on! (albo ona!) No i koniec. Grafika Google przewrócona na lewą stronę, Filmweb w strzępach, transfer filmów zapchany siedmioma nowymi, co ten biedny komputer się ma. I oglądasz te filmy i te zdjęcia, i patrzysz z uwielbieniem i przyglądasz się, i śmiejesz z nie śmiesznych żartów bohatera, i robisz ogromny błąd. Utożsamiasz aktora z człowiekiem. Tak oto  powstaje platoniczny związek z osobą o 100 twarzach, która nie ma zielonego pojęcia o twoim istnieniu, w związku z tym zdradza cię i nie dba o ciebie, co więcej, nie ma dla ciebie czasu, mieszka szmat drogi w drugą stronę i nie zapewnia o swojej miłości. I tak dobrze, bo niektórzy tak mają na żywo.
To oczywiście w końcu przechodzi (wciąż czekam). Kiedy już obejrzysz wszystkie filmy i wywiady, niedosyt powoduje samospalenie. Czasem jednak trzeba porwać się na desperackie próby przywłaszczenia sobie namacalnej namiastki miłości (obudowa do iPohna z Loganem Lermanem!), ale na szczęście to niegroźne społecznie pierdoły (zabiję za koszulkę z Cillianem Murphy). W każdym razie, nie rób tego (chyba, że to L.L. albo Cillian), psychikę masz jedną. Jak wątrobę.
Zanim jednak płomienny romans przez szybkę zgaśnie uświadamiasz sobie parę małych szczególików dotyczących twojego życia. Po pierwsze, szukasz w twarzach swoich pięknych iluzji kogoś, kogo już dobrze znasz. To frustrujące, kiedy nagle zauważasz podobieństwo do realnej osoby i wychodzi na to, że twój gust jest tak bardzo przewidywalny. Po drugie, marnujesz swój czas, chyba że to naprawdę dobre filmy (Cillian nie gra w złych). And last but not least, jesteś prawdopodobnie paskudnie samotny.

KASIcka

P.S.:  Znalazłam serial Peaky Blinders z Cillianem Murphy. Choroba trwa.



źródło obrazka: http://www.wonderlandmagazine.com/2012/10/logan-lerman-perks-of-the-job/

środa, 1 stycznia 2014

2014, yay!

Obawiam się, że każdy Sylwester jest do bani. Przedostatni spędziłam przy człowieku, który okazał się psychopatą. Ten,  cóż, siedząc na klatce schodowej (czysta i w miarę cicha) i pisząc bloga.
Wiem, jaka jestem. Wiem, że będę ignorowana, niezależnie od stanu lakieru na paznokciach (bo mi głupiej przeszło przez myśl, że ktoś zauważy, iż mi się ów lakier zdarł, skoro nikt nie zauważył, że istnieję ). Dla wszystkich zainteresowanych - na imprezy się kategorycznie nie nadaję.
Nadają się delikwenci, po których od godziny non stop jeżdżą karetki. Tacy, co to bez 0,7 nie podchodzą do odpalania fajerwerków. Lub tacy, co to po prostu lubią.
Żeby umieć się znaleźć wśród ludzi, trzeba kogoś mieć, a ja nikogo nie mam. Nikt mnie nie trzyma w ryzach, kiedy mam dość, nikt nie mówi o wspaniałościach przyszłego roku, nikt nie ratuje całokształtu przed całkowitą klapą dobrego wspomnienia.
Jestem. Tylko jestem. Nie mam absolutnie nic do zaoferowania w kwestii upijania się, towarzyskości, tańca, uroku osobistego i zdobywania serc nieznajomych. Szczególnie nieswoich nieznajomych. Tak bardzo nie pasuję, że aż mi z tym dobrze. Nawet jeśli siedzę na klatce schodowej i słucham trzasku windy.
Jestem indywiduum. Jestem daleko. Jestem z perspektywą.
Mam plan na ten rok. Mam plan na własne życie. Czuję się samookreślona. Stanowię samą siebie i planuję być. Mam konkrety. Nie chcę kończyć się na Sylwestrach, nie chcę na to patrzeć, nie chcę z tym obcować.
Chcę być inspiracją, chociażby dla samej siebie. To zawsze coś.
To coś.

K.