Niby nic takiego, a
nosi na nerwach, jak sto pięćdziesiąt.
Ależ oczywiście, że
to nie wina innych kierowców, że jestem sklerotykiem i musiałam wracać się do
domu po zapomniane rzeczy, przez co byłam 20 minut w plecy w drodze do pracy.
Ale pomijając wątek winy i bezwiny - jak ja nienawidzę kierowców spod lokalnej,
sąsiadującej ze mną rejestracji!
To już nawet nie
jest zwykła rejestracja samochodowa. To jest styl życia! Stan umysłu! Takiego
umysłu wolnojarzącego bazę. Teoria o nauce tragicznej jazdy w małych
miejscowościach ma się tu świetnie i fakt, że mając dwa ronda i jedne światła
nie sposób poznać wszystkie tajniki kodeksu drogowego. Ale jakimś cudem
egzaminy odbywające się w miastach wojewódzkich są zdawane przez kierowców,
którzy nie wiedzą, co robią. Sama nie jestem ideałem (szczególnie, jeśli chodzi
o nieprzekraczanie dozwolonej prędkości…), ale czasami zdarza mi się obserwować
zachowania jak rodem z thrillera, gdzie ludzie fartem uchodzą z życiem i czasem
chcąc nie chcąc uczestniczę w
dantejskich scenach uciekania na pobocze.
Kierowcy wyżej
wymienionej rejestracji dzielą się na dwa typy. Pierwszy to stan jak po
maryśce, kiedy człowiek odczuwa szczęście i nie widzi potrzeby dynamicznego,
płynnego poruszania się. Siedzi, jak kołek i czuje błogostan, bujając się w
rytmie wyimaginowanego One Love. Jak muzyczka regebęben zagra - raz szybciej,
raz wolniej, nie patrzy w lusterka, bo metafizyka podpowiada mu, że to
alternatywna rzeczywistość i najlepiej skupić się na wewnętrznych odczuciach
oraz że "hamulec-gaz i zapętlij w dowolnych sekwencjach czasowych" to
najlepsze wyjście z sytuacji. Jedziesz za takim po miejscowości i całkiem
trzyma się drogi, nawet te 50 na godzinę, potem nagle przyspiesza do 70,
zostawia Cię w tyle i myślisz "pojechał"!
Ale niee! Poza
terenem zabudowanym utrzymuje konsekwentnie tę samą prędkość, co w
miejscowości, przynajmniej do czasu, kiedy nie próbujesz go wyprzedzić. Wtedy
włącza się gazofaza, ziomal odkrywa, że ma 4 bieg i nagle odczuwa potrzebę
ścigania się z myszołowem na polu obok. Czy tam strusiem, zależy, co ma w
wizji.
Jedna wersja.
Druga to delikwent,
co wziął za mało psychotropów i nie jest w stanie opanować swoich paranoicznych
lęków. Trzyma się kurczowo kierownicy, fotel ma przysunięty pod samą szybę, na
której trzyma nos. Na głowie najczęściej ma kapelusz, siedzi w płaszczu i średnia
wieku do niedawna nie schodziła poniżej 65. Niestety coraz częściej są to
młodzi ludzie, których paraliżuje strach. Strach przed poruszaniem się z
prędkością światła, czytaj przepisowe 90km/ha. Dodam, że nie ma nic gorszego,
niż ktoś jadący 78. Ani tego wyprzedzić, a jechać za tym to już na pewno nie. W
tym przypadku także lusterka to inny świat, którego należy się wystrzegać jak
ognia, co kierowcy osiągają poprzez przysunięcie się z fotelem do przodu,
najlepiej, żeby móc podpierać kolanami brodę. Jeśli jednak czeluść wstecznego
go pochłonie i zobaczy Cię na horyzoncie, to już koniec. Daje po hakach tak, że
nawet zachowując bezpieczną odległość w ułamku sekundy zbliżasz się do
praktycznie stojącego obiektu do tego stopnia, że w odbiciu widzisz białka jego
oczu. Cudem wykręcasz, wyprzedasz i patrzysz z niedowierzaniem na gościa,
którego szeroko otarte oczy mówią, że właśnie dokonał obstrukcji ze strachu.
Kiedy wyprzedzisz
już tych dwóch, dojeżdżasz do ciężarówki bądź ciągnika i z zaskoczeniem
stwierdzasz, że jedzie się za nimi niebiańsko dobrze i wolałbyś miliard
ciężarówek na drodze do pracy, niż dwie nimoty w jednej z zachodniopomorskich
rejestracji…