czwartek, 23 listopada 2017

Desperacki akt powrotu.

Streścić półtora roku wartkimi wersami, co zawojują świat? Spróbuję. Ale nie ma opcji. Będzie nudno i zachowawczo z nutą tłumaczenia się.
Moja obsesja na punkcie rozwoju, nadal z doskoku pielęgnowana, niestety uklęknęła w bardzo przyziemny sposób przed czymś, co zwą zmęczeniem. Brak snu i problemy z nim, kiedy już się pojawi to niepozorna i zazwyczaj zamiatana pod dywan kwestia braku czasu na siebie. Dawanie z siebie wszystkiego, z jednoczesnym poczuciem, że robi się to dla siebie, w końcu owocuje uzależnieniem od perfekcji i rzetelności, a jej jakość w miarę utraty sił staje się niestety przeciętna. Przeciętność to coś, co mnie irytuje. To stan, kiedy wiem, że mogę, ale nie czuję potrzeby, jeśli nie dążę do jakiegoś wyjątkowego dla mnie celu. 
Cele typu 'wiedzieć więcej', 'umieć więcej', 'być lepszym' lub chociaż 'być dobry i profesjonalnym' oddaliły się ode mnie, kiedy pierwszy raz zauważyłam, że nie mogę się wypionizować i coś się dzieje z moim zwykle twardym kręgosłupem. Standardowe i ludzkie - niedowierzanie, zaprzeczenie, próba ignorowania objawów, zagryzanie zębów, w końcu lekarz, czas bezproduktywnego czekania na stabilizację, rehabilitacja, bardzo zresztą cenna i motywująca i w efekcie zwichnięta świadomość własnego ciała, na którym już nie można polegać. Nie, nie, jasne, że od razu po wszystkim się nie rezygnuje. Ćwiczenia, siłownia, dbanie o zdrowie, to wszystko ma swój czas i miejsce. System kruszy się, kiedy mimo tego wszystkiego ból znowu wraca i znów trzeba odłożyć normalne funkcjonowanie na bok, a siebie potraktować ulgowo. 
Nienawidzę traktować się ulgowo i nienawidzę, kiedy jestem niesamodzielna. To strasznie wkurza, a mój nerw ma długą smycz. Właściwie to nie smycz, tylko elastyczny, samosterowalny wysięgnik teleskopowy, na którego obsłudze się nie znam. Zatem zasięg rażenia wściekłością potężny. 
Głowa nie odpoczywa. Funkcjonowanie ze zmęczeniem, zaniedbaniem zdrowia, wiecznym wku*wem, jedzeniem śniadań dopiero po zrobieniu najważniejszych rzeczy od rana i działanie mimo sygnałów wyczerpania baterii daje określone konsekwencje. Odporność siada i rzucają się na człowieka wygłodniałe hordy dolegliwości, pasożytów, wirusów, stanów zapalnych, niewyjaśnionych gorączek i paranoidalnych bóli wewnętrznej warstwy skóry, okraszonych brakiem energii ponad skalę. I tylko dlatego, coby cynizmu upartego osła nie zabrakło, że padłam i zostałam zmuszona do kilkudniowego odpoczynku, piszę tę notkę. 
27 rok się zaraz skończy, mam poczucie, że za mało zrobiłam przez te dwa lata. Plany, zapędy, chęci - brak im toru, po którym miały się ślizgać w zabójczym tempie. Utknęłam gdzieś na wysokości dysków miękkich kręgosłupa i nie mogę ich wepchnąć na miejsce, żeby ruszyć dalej. 
Ku przestrodze, bo przecież wystarczy o siebie zadbać. To takie proste i łatwe i właśnie dlatego większość ludzi, ze mną łącznie, tego nie robi.
Ostatni dzień zwolnienia, słonko wyszło, jakby czuło, że już nie mogę dłużej siedzieć na zadzie. Choć to były cztery dni, to najdłuższe w ostatnich miesiącach. Odpoczywanie jest męczące, kiedy wymuszone stanem ciała. Jedyna dobra rzecz, jaka z tego wynika, to to, że organizm stara się jak najszybciej wrócić do normy, żeby wreszcie się z tego wyrwać. A od jutra analizy, degustacje, roślinki! 
W myśl zasady, co nie zabije, to wzmocni.
Może to początek powrotu.
Może kontynuacja niedługo.

KASIcka