sobota, 26 marca 2016

co? - jajco!

Święta to w sumie taki obowiązek. Stają się nim, kiedy magia, tajemnica i farby do jajek się kończą, a zaczyna się myślenie o tym wszystkim, co za sobą te święta niosą. Pomijając, że mała grupa katolików w Polsce tak naprawdę zdaje sobie sprawę z wagi zmartwychwstania ich Zbawiciela. Bo kontekst religijny już dawno przestał być na pierwszym planie "wolnego w kalendarzu". 
Tacy jak ja, którzy nie mają religii, a w zamian preferują wyolbrzymienie wartości bardziej przyziemnych, jak rodzina, bliskość i zrozumienie mają trochę pod górkę. Dwa dni, krótkiego siedzenia przy stole, niby nic. A jednak. Bo puste miejsca zieją dziurami, jakich żadna religia nie wypełni. Zasychające łzy na skórze zawsze szczypią w święta bardziej, jakby je ktoś posypał solą ze święconki. Czas jajka, jako odrodzenia i życia, zmartwychwstania, odnowy, ostatecznie wesela i radości.
Tylko, że ci, których akurat potrzebujemy nie zmartwychwstają. I choć tak bardzo chciałabym zobaczyć coś wiosennego i motywującego w tym krótkim czasie pojednania, to na razie chyba skupię się tylko na tym, żeby jajka pomalować razem, a w poniedziałek lać wodę, nie łzy. Woda nie szczypie. 

(Chyba, że święcona!)

A teraz życzenia:
(uwaga, przemycam moralizator)
Życzę wszystkim, żebyśmy mieli dokąd wracać. Żeby zawsze był gdzieś ktoś, kto nas czasem strasznie wkurza swoim nadmiarem troski, ale żyć bez niego nie możemy. Żeby szacunek dla rodziców wynikał zawsze z ich sposobu na nasze wychowanie i wartości, jakie nam przekazują i był bezgraniczny. Żebyśmy mogli zadbać o nich tak, jak oni o nas i żeby im nigdy nic nie brakło do szczęścia. 
Żebyśmy umieli doceniać siebie i innych i przyznawać się do błędów. I abyśmy traktowali pokorę, jako jeden ze sprzętów codziennego użytku. Żebyśmy nigdy nie przestawali się uczyć i rozwijać i żeby niczego w życiu nie trzeba było żałować.
No dobra, i mokrego dyngusa też. 

KASIcka

Katharsis przedświąteczne. Ba, no... Kiedyś trzeba.

Niepojęte, ile po człowieku zostaje. Z jednej strony tak wiele, że nie wiadomo, od czego zacząć. Z drugiej jednak tak mało, że rozpamiętuje się każdy drobiazg, jak wielki skarb.
Dwie koszule nocne, wciąż przesiąknięte zapachem szpitala i wilgocią choroby. Siedzisz z nimi 20 minut na ścierpniętych kolanach z postanowieniem, że nigdy nie wypierzesz. 12 godzin wcześniej pomagasz jedną z nich założyć na słabe ramiona. To tylko 12 godzin, ile niby mogło się stać przez tak śmiesznie  krótki czas?
Poduszka z poszewką. Świetnie, że jest poduszka, pod choinką leży prezent - nowa dekoracyjna poszewka w komplecie z obrusem, będzie pasować. Następuje chwila bezsensownego przymierzania poszwy. Nie będzie. Już nic nie będzie pasować. Nigdy nie dane prezenty, tak spersonalizowane, że ma się je ochotę zakopać w walizce obok, żeby nie trzeba było na nie patrzeć i zastanawiać się, co z nimi zrobić.
Szczoteczka do zębów, które nie chciały się zmieścić do ust. Po co myć zęby, kiedy pod koniec nie możesz nic nimi pogryź? Albo, co gorsza, nie chcesz. Albo już nie rozumiesz, że możesz...
Błyskawiczne pożegnanie, tuż przed pierwszą gwiazdką. Tępe trzymanie się kupy. Nawet nie pamiętasz, czy kroiliście jakąś sałatkę. Sprzątanie, jako jedyny sposób na praktyczne wykorzystanie złości. Bo w końcu i ta się zjawia. Fizycznie absolutnie wszystko rozumiesz. Stary organizm, z kiepską odpornością, po dwóch tygodniach walki z nagłą chorobą, to przecież tak znany scenariusz. Chyba jakaś sałatka była na stole… Człowiek w pewnym wieku gaśnie i chociaż nie chcesz tego widzieć, rejestrujesz. I odpychasz od siebie wnioski. Bardzo skutecznie. Głowa nie chce zrozumieć. I nie pamięta, jak to było z tą sałatką.
Oglądasz żywe zdjęcia, a i tak śni ci się martwa. Palisz świeczki, chociaż kościelne gromnice  cię nie przekonują. Słyszysz żwawy głosik w połączeniu z szuraniem kapci po dywanie "wstawaj, już dziesiąta" i widzisz zagubiony wzrok ostatnich dni. Nie skleja ci się.
Tułasz się sztywno po rzeczywistości przez trzy miesiące, bo przecież nie można usiąść i płakać, to takie nierozsądne. Niby życie dalej sobie, słońce wschodzi, wiosna się budzi, ludzie nadal oddychają płucami.
Czyjś/niczyj dom po kilkunastu tygodniach, rzeczy zostawione, jak akurat były. Szukasz rozpaczliwie czegoś, co ma magiczną moc rekonstrukcji ludzkiego ciała i zatrzymania na dłużej tego wszystkiego. Nie ma nic takiego, więc pakujesz serwis i kilka starych książek. I starą kasetkę na biżuterię. Toaletka z perfumami i szminkami stoi, jakby codziennie używana. Niby trzeba to wszystko posprzątać, ale jakoś obchodzisz szerokim łukiem i zajmujesz się zdjęciami. Jeszcze gorzej, ale przynajmniej możesz się pośmiać z tego, jakim brzydkim dzieckiem byłeś, a dziadkowie i tak wpatrywali się w ciebie jak w obrazek. I ten obrazek sobie zapamiętujesz.

Żałoba nigdy się nie kończy. Właściwie nosisz ją w sobie do końca życia, kiedy to ktoś inny przejmie wszystkie  twoje smutki w spadku i założy nowy rozdział żałoby. Po tobie.  Ale zanim, żałoby nie wolno utożsamiać z życiem. Będą się przeplatać, przenikać, krzyżować, życie wyciągnie wnioski z żałoby i nauczy się szanować jeszcze bardziej to, co mamy, a żałoba któregoś dnia będzie musiała się posunąć i ustąpić miejsca nowemu staremu życiu. Gdyby ewolucja chciała, żebyśmy wyginęli, już dawno zaprogramowałaby śmierć z żalu. Ale nie, ona nadal przy swoim - przeżycie gatunku jako najważniejsza rola istot żywych.
Kolejne święta, które nie ułatwiają. Ale co nas nie zabije, to przynajmniej mocno zirytuje. Odczuwanie irytacji to niezawodny znak, że nam jednak nie jest wszystko jedno.

K.