środa, 1 czerwca 2016

Europa na widelcu, Wrocław w kieliszku

fot. K. Kasicka

Choć dzień do najbardziej orzeźwiających nie należy, co da się na pewno odczuć w całej pięknej Polszcze, nad którą od jakiegoś czasu pastwią się skrajne fronty, to pozytyw można wciągnąć nosem przy głębszym zastanowieniu. Bo raz na jakiś czas zdarza mi się myśleć globalnie. Szczególnie w kwestii ludzi. Ludzie to generalnie zjawisko globalne, chyba...
fot. K. Kasicka
Wrocław zaaplikował dziś  (to akurat lokalnie) hojną dawkę czułej duszności, którą oplatał każdego z osobna tak szczelnie, jak tylko mogły przylegać ciuchy do człowieka przy burzowej pogodzie. Osobliwe welcome. Natomiast globalizacja, ta dobra, rześka, przenikliwa i lekka, niczym podmuch chłodnego powietrza przyniosła ulgę w postaci niewielu, acz zdecydowanie intensywnych jednostek ludzkich. Oczywiście, że mówię pokrętnie i chaotycznie o winie. Wrocławianie, tak nienachalni i jednocześnie absorbujący,  tak zwyczajnie przystępni i dziecięco dziś szczerzy zaprezentowali globals pierwszej klasy w kwestii znajomości wina. Choć syndrom środyka tygodnia w południe zdecydowanie był dziś widoczny (czytaj: frekwencja) na Rynku i w całej Europie na widelcu, to winiarsko uduchowieni nas znaleźli i nie pozwolili umrzeć w duchotach. Konstruktywne dyskusje wprowadzają w pewną ekscytację, która do końca dnia potrafi się utrzymywać, jak aromat w kieliszku po dobrym winie. To już nawet nie chodzi o to, że serwowany przez nas trunek został mile doceniony (choć nie pozostaje to bez znaczenia dla wspomnianego aromatu w kieliszku), ale o tę piękną świadomość wina i jego zrozumienie.
Niewyuzdany, elegancki i niezblazowany niczym Wrocław nie udaje, nie gra pozorami i nie używa wysublimowanych terminów, bo tak fajnie.  Pokazuje, że prawdziwa kultura wina kiełkuje, trafia do ludzi, jest interesująca i stanowi niezawodną drogę do komunikacji, niezależnie od poziomu zaawansowania.


Wino rozwiązuje języki, zarówno te zwykle milczące, ujawniające szczerość w 13%, jak i te z wieży Babel.
fot. K. Kasicka
A jak cię wieża przerośnie, to możesz sobie usiąść.
W mojej krótkiej historii nauki niemieckiego dziś po raz pierwszy wyrzuciłam z siebie bez zastanowienia (tak, kłamię - zmóżdżałam się, jak sto pięćdziesiąt nad każdym jednym rodzajnikiem) taką ilość zdań w języku sąsiada i uwaga - zostałam zrozumiana. Babel przechytrzony. Mamy wytrych! Sami nam go żeście przeistoczyli z wody!

KASIcka

sobota, 28 maja 2016

tylko dla sentymentalnych

Po śmierci babci  następuje ten dziwny, trochę nierzeczywisty i odsuwany moment, kiedy musisz  wyprowadzić siebie i ją z jej domu. Nie masz pojęcia, jak to zrobić. Karton i hajda z koksem nie daje 100 % skuteczności.

Owszem - albumy, kolorowe kieliszki z ciętego szkła, firany, książki, książeczki do mierzenia ciśnienia, chomikowane  od nastu lat totolotki, ulubione szklaneczki i nożyki do obierania jabłek, serwety ręcznie robione, szminki i stary jak świat zestaw do zakręcania włosów, wszystkie twoje paskudztwa z plasteliny, najpiękniejsze dla niej na świecie, bateria leków, które - jak to babcie - kochała brać, domowe wino, bombki świąteczne i juka - to wszystko możesz zgarnąć i wyciąć z pustego-pełnego mieszkania.
Pełność możesz zlikwidować, pustki nie dasz rady.
Nie możesz spakować i wynieść opowieści o dziadku nad rozpadającym się albumem i dyskusji na temat szybkości upijania się z ciętego szkła. Nie zapomnisz corocznego podekscytowania generalnymi porządkami  i wieszaniem na niewdzięcznym stelażu firan i zasłon czy zdziwienia na widok ruskiego słownika sprzed 60 lat. Zostanie też celebra ciśnieniomierza i wypowiadanego od zawsze zdania "aaaa, kręci mi się we łbie" oraz 30 lat konsekwencji gry w lotto i dźwięku zwolnienia blokady.   Nie odepchniesz od siebie wizji  śmiesznego szpurtu, jakiego dostawała na pstryknięcie wody (trzeba zalać siemię!). Nie upchniesz nigdzie smaku obranego jabłka, pokrojonego w kostkę, takiego, jak byś nigdy sobie sam nie przygotował, bo by ci się nie chciało obierać. Ani poczucia winy, kiedy zachlapało się obrus genialnym rosołem nie do powtórzenia. Albo kontrastu czerwieni na pomarszczonych ustach. Nie oderwiesz od całości rytuału siatki na włosy i braku zrozumienia dla spania na wałkach, a już na pewno  radości, że podoba się niekształtna bryła z nietoksycznej plasteliny z oczami, docelowo mająca być zajączkiem wielkanocnym. Nie poskładasz, jak ubrań nerwów, że znowu bierze za dużo tabletek i wcale cię nie słucha, smaku ulepiającego  cza-cze-porz, ubierania choinki w historyczne ozdoby i próby ubrania w te ozdoby dwumetrowej juki.
Nie ma szans.
Kiedy już zamknęłam pudła z nią, znalazłam jeszcze siebie. Klocki pochłonęły mnie na długi czas. Zestaw nie do końca pasujących do siebie elementów, wymagający manualnej zdolności, o poziomie trudności, jaki wydawał mi się kiedyś nie do przejścia, dziś przeskoczony. Ot tak. Jakby dopiero teraz nadszedł moment na zamknięcie pewnego etapu, przypieczętowanego złożeniem trójwymiarowej konstrukcji. Coś jak dzieło życia. Sentyment. 
Bajki w rozpadających się książkach uświadomiły mi, jak wiele morałów dotarło do mnie jeszcze w dzieciństwie. Kiedy się zastanowię, to widzę, że nie pozwalam zdmuchnąć wilkom żadnego słomianego domku, bo od początku muruję swoją przyszłość . Choć wiem, że mrówka osła nie uniesie, to wierzę w wyspy Bergamuta, żeby nie popaść w marazm rzeczywistego i do granic suchego świata. I nie kłamię jak Pinokio, licząc na sprawiedliwe rozliczenie od wróżki. Mam jeszcze trochę naiwności kruka i wypuszczam czasem z dzioba ser, zachłystując się winem, ale cwaniactwa lisa nigdy się nie dorobię.
I jak odważny Czerwony Kapturek chciałabym po prostu wydobyć babcię z brzucha wilka i żyć długo i szczęśliwie.
Sentymenty.

Choć ledwo się mieścisz w pokoju z teraźniejszością, to i tak znajdziesz miejsce na dodatkowy kufer sentymentu.
A mimo kufra dalej będzie pusto.


KASIcka

sobota, 26 marca 2016

co? - jajco!

Święta to w sumie taki obowiązek. Stają się nim, kiedy magia, tajemnica i farby do jajek się kończą, a zaczyna się myślenie o tym wszystkim, co za sobą te święta niosą. Pomijając, że mała grupa katolików w Polsce tak naprawdę zdaje sobie sprawę z wagi zmartwychwstania ich Zbawiciela. Bo kontekst religijny już dawno przestał być na pierwszym planie "wolnego w kalendarzu". 
Tacy jak ja, którzy nie mają religii, a w zamian preferują wyolbrzymienie wartości bardziej przyziemnych, jak rodzina, bliskość i zrozumienie mają trochę pod górkę. Dwa dni, krótkiego siedzenia przy stole, niby nic. A jednak. Bo puste miejsca zieją dziurami, jakich żadna religia nie wypełni. Zasychające łzy na skórze zawsze szczypią w święta bardziej, jakby je ktoś posypał solą ze święconki. Czas jajka, jako odrodzenia i życia, zmartwychwstania, odnowy, ostatecznie wesela i radości.
Tylko, że ci, których akurat potrzebujemy nie zmartwychwstają. I choć tak bardzo chciałabym zobaczyć coś wiosennego i motywującego w tym krótkim czasie pojednania, to na razie chyba skupię się tylko na tym, żeby jajka pomalować razem, a w poniedziałek lać wodę, nie łzy. Woda nie szczypie. 

(Chyba, że święcona!)

A teraz życzenia:
(uwaga, przemycam moralizator)
Życzę wszystkim, żebyśmy mieli dokąd wracać. Żeby zawsze był gdzieś ktoś, kto nas czasem strasznie wkurza swoim nadmiarem troski, ale żyć bez niego nie możemy. Żeby szacunek dla rodziców wynikał zawsze z ich sposobu na nasze wychowanie i wartości, jakie nam przekazują i był bezgraniczny. Żebyśmy mogli zadbać o nich tak, jak oni o nas i żeby im nigdy nic nie brakło do szczęścia. 
Żebyśmy umieli doceniać siebie i innych i przyznawać się do błędów. I abyśmy traktowali pokorę, jako jeden ze sprzętów codziennego użytku. Żebyśmy nigdy nie przestawali się uczyć i rozwijać i żeby niczego w życiu nie trzeba było żałować.
No dobra, i mokrego dyngusa też. 

KASIcka

Katharsis przedświąteczne. Ba, no... Kiedyś trzeba.

Niepojęte, ile po człowieku zostaje. Z jednej strony tak wiele, że nie wiadomo, od czego zacząć. Z drugiej jednak tak mało, że rozpamiętuje się każdy drobiazg, jak wielki skarb.
Dwie koszule nocne, wciąż przesiąknięte zapachem szpitala i wilgocią choroby. Siedzisz z nimi 20 minut na ścierpniętych kolanach z postanowieniem, że nigdy nie wypierzesz. 12 godzin wcześniej pomagasz jedną z nich założyć na słabe ramiona. To tylko 12 godzin, ile niby mogło się stać przez tak śmiesznie  krótki czas?
Poduszka z poszewką. Świetnie, że jest poduszka, pod choinką leży prezent - nowa dekoracyjna poszewka w komplecie z obrusem, będzie pasować. Następuje chwila bezsensownego przymierzania poszwy. Nie będzie. Już nic nie będzie pasować. Nigdy nie dane prezenty, tak spersonalizowane, że ma się je ochotę zakopać w walizce obok, żeby nie trzeba było na nie patrzeć i zastanawiać się, co z nimi zrobić.
Szczoteczka do zębów, które nie chciały się zmieścić do ust. Po co myć zęby, kiedy pod koniec nie możesz nic nimi pogryź? Albo, co gorsza, nie chcesz. Albo już nie rozumiesz, że możesz...
Błyskawiczne pożegnanie, tuż przed pierwszą gwiazdką. Tępe trzymanie się kupy. Nawet nie pamiętasz, czy kroiliście jakąś sałatkę. Sprzątanie, jako jedyny sposób na praktyczne wykorzystanie złości. Bo w końcu i ta się zjawia. Fizycznie absolutnie wszystko rozumiesz. Stary organizm, z kiepską odpornością, po dwóch tygodniach walki z nagłą chorobą, to przecież tak znany scenariusz. Chyba jakaś sałatka była na stole… Człowiek w pewnym wieku gaśnie i chociaż nie chcesz tego widzieć, rejestrujesz. I odpychasz od siebie wnioski. Bardzo skutecznie. Głowa nie chce zrozumieć. I nie pamięta, jak to było z tą sałatką.
Oglądasz żywe zdjęcia, a i tak śni ci się martwa. Palisz świeczki, chociaż kościelne gromnice  cię nie przekonują. Słyszysz żwawy głosik w połączeniu z szuraniem kapci po dywanie "wstawaj, już dziesiąta" i widzisz zagubiony wzrok ostatnich dni. Nie skleja ci się.
Tułasz się sztywno po rzeczywistości przez trzy miesiące, bo przecież nie można usiąść i płakać, to takie nierozsądne. Niby życie dalej sobie, słońce wschodzi, wiosna się budzi, ludzie nadal oddychają płucami.
Czyjś/niczyj dom po kilkunastu tygodniach, rzeczy zostawione, jak akurat były. Szukasz rozpaczliwie czegoś, co ma magiczną moc rekonstrukcji ludzkiego ciała i zatrzymania na dłużej tego wszystkiego. Nie ma nic takiego, więc pakujesz serwis i kilka starych książek. I starą kasetkę na biżuterię. Toaletka z perfumami i szminkami stoi, jakby codziennie używana. Niby trzeba to wszystko posprzątać, ale jakoś obchodzisz szerokim łukiem i zajmujesz się zdjęciami. Jeszcze gorzej, ale przynajmniej możesz się pośmiać z tego, jakim brzydkim dzieckiem byłeś, a dziadkowie i tak wpatrywali się w ciebie jak w obrazek. I ten obrazek sobie zapamiętujesz.

Żałoba nigdy się nie kończy. Właściwie nosisz ją w sobie do końca życia, kiedy to ktoś inny przejmie wszystkie  twoje smutki w spadku i założy nowy rozdział żałoby. Po tobie.  Ale zanim, żałoby nie wolno utożsamiać z życiem. Będą się przeplatać, przenikać, krzyżować, życie wyciągnie wnioski z żałoby i nauczy się szanować jeszcze bardziej to, co mamy, a żałoba któregoś dnia będzie musiała się posunąć i ustąpić miejsca nowemu staremu życiu. Gdyby ewolucja chciała, żebyśmy wyginęli, już dawno zaprogramowałaby śmierć z żalu. Ale nie, ona nadal przy swoim - przeżycie gatunku jako najważniejsza rola istot żywych.
Kolejne święta, które nie ułatwiają. Ale co nas nie zabije, to przynajmniej mocno zirytuje. Odczuwanie irytacji to niezawodny znak, że nam jednak nie jest wszystko jedno.

K.