niedziela, 25 stycznia 2015

ot, realizm.

Do wszystkiego można przywyknąć. Do kurzu. Do dźwięku budzika. Do paskudnej barwy światła zmienionej żarówki. Do wymieniania żarówek... Do porannego chłodu. Do wstawania z kurami. Do nowych perfum.  Do gorzkiej herbaty i niemieckiego radia. Do nowej marynarki. Do bycia zawsze samym. I do myślenia, że zawsze się takim pozostanie.
Nawet jeśli czasem przychodzą bezsilne momenty, kiedy człowiek myśli, że nie wytrzyma ciszy w głowie. Nawet jeśli wydaje mu się, że bardzo potrzebuje kogoś, do kogo będzie mógł się przytulić, a ten ktoś powie teraz zaraz, że zostaje na zawsze i nigdzie się nie wybiera. Nawet jeśli chce się mieć z kim pić wino i czytać książki i patrzeć na żółtą ścianę, chociażby miał chrapać i nosić ubrania na lewą stronę, choćby miał dwie głowy, a jedną wiecznie zaprzątniętą marketingiem. Nawet jeśli liczy się, że znajdzie się ktoś, kto przyniesie poziomki zamiast truskawek. Nawet jeśli wydaje się, że bez tego nigdy nie będzie dobrze, to do wszystkiego można przywyknąć.
Na szczęście jednak, rano można obudzić się po siedemnastej serii budzika, razem z kurami, włączyć niezdrowo świecące światło, zgarnąć z zakurzonej półki flakon perfum i łyknąć szybko herbaty, wsiąść do wychłodzonego auta, włączyć radio, przeklnąć w myślach marynarkę zasłaniającą słup w tylnym lusterku i pojechać do pracy.
Na szczęście jednak jest praca, która pozwala zająć się ważnymi i rzeczywistymi sprawami.
A w pracy o już w ogóle do wszystkiego można przywyknąć.

KASIcka

wtorek, 20 stycznia 2015

Buonaserra!

Stęskniłam się za tulipanami. Jakoś tak, nie wiem, czemu. To ta zima. Nie ma jej. Nic właściwie nie ma. A jak nic nie ma, to chce się czegoś wyraźnego i konkretnego. Tulipany są konkretne. A słoneczniki to już w ogóle lato. Ale na lato to za wcześnie.
W trasie na szkolenie. Szkolenia dają możliwość bycia w trasie. Jest to szczególnie miłe, kiedy zaiste niewiele się w życiu widziało. Zatem kierunek Milano, przez jezioro Bodeńskie w Niemczech, odrobinę Austrii, Alpy szwajcarskie i włoskie tunele. Jest dobrze. Zachwyciły mnie góry. Mogłabym tam być, ile wlezie, takie widoki. W Lichtensteinie nawet słupy wysokiego napięcia wyglądają dobrze. Kultura drogowa krajów niemieckojęzycznych to fenomen, który bezwarunkowo uwielbiam. Ograniczenie? Dobrze, wszyscy jedziemy 120. Koniec ograniczenia? Dobrze, jeśli jedziemy wolniej zjeżdżamy z drogi innym. Korek? Dobrze, wpuszczamy tych z pasa, który idzie wolniej. Bez polskiej brawury, siedzenia na zderzakach, panoszenia się po lewym pasie, świecenia długimi po oczach. Wszystko jakoś tak spokojnie i bezpiecznie. Cywilizowanie, rzekłabym.
K. Kasicka
Mediolan.. jest. Jestem jakby troszkę rozczarowana tą jedną z kilku najważniejszych stolic mody, gdzie wszyscy chodzą w identycznych kurtkach z futerkiem i czerwonych szminkach. Niesamowita ilość ludzi, a jeszcze większa ilość reklam, którymi osmarkana jest praktycznie każda wolna przestrzeń budynków. Nawet na Duomo di Milano (taka zacnych rozmiarów katedra, czy coś) jest ekran ledowy. Choć w środku naprawdę wielki szacun dla wierzących za utrzymanie w świetnym stanie pomnika wiary/umiejętności rąk ludzkich. Całkiem klimatyczne uliczki, ale bez życia. Dość dużo witryn sklepowych. Trochę martwych. Niewielki warsztat z podjazdem dla luskusowych aut. Siesta między 12 a 15 i pełno skuterów. Ale ludzie srają psami wszędzie tak samo, jak w Polsce. Chociaż w Polsce niektórzy zaczęli po swoich psach sprzątać, a tu jednak wciąż trzeba uważać. Każdy słup okupowany rowerem, każdy centymetr skrajów jezdni zapchany samochodami. Wieczorem widziałam, jak jeden Włoch parkował w miejscu, do którego zwyczajnie jego samochód był za duży. O jakieś trzy metry, chcąc być dokładną. Ale zaparkował. Oparł się wprawdzie o zderzak Tico tuż za nim i właściwie zrobił to bardzo świadomie, ale zaparkował.
K. Kasicka
Po prawie trzech dniach we włoskich realiach doszukuję się wielu elementów zwykłego wielkiego miasta, ale jednocześnie wielu zdecydowanie odmiennych. Warszawa, w której spędziłam trzy lata całkiem niedawno, wydawała mi się rozwinięciem horyzontów człowieczeństwa. Podczas tych trzech lat uświadomiłam sobie i utwierdziłam się w tym, że nie ma czegoś takiego jak tolerancja rasowa. Jest tylko cywilizacja i jej brak. Albo całkowicie nie zauważasz, że ulice są pełne Chińczyków, Hiszpanów i Rosjan, bo ci to zwyczajnie nie przeszkadza, albo masz z tym problem. Mam w Warszawie jedną ulubioną chińską knajpę. Byłam z nimi przez trzy lata, podczas których z zapuszczonej, obskurnej (czy słowo obskurny pochodzi od połączenia słów obsranie i kura…?) i mega kiczowatej speluny w ciasnej uliczce przy Polibudzie, przekształciła się ona w odmalowaną, czystą i nadal mega kiczowatą ryżodajnię w ciasnej uliczce przy Polibudzie. A jedzenie genialne. Jeśli się lubi chińskie, oczywiście. Niesamowicie podziwiam ten naród. Potrafi ewoluować. Ma cholernie wysoki poziom inteligencji społecznej. Weszliśmy z tatą do chińskiej knajpy niedaleko centrum Mediolanu. Mieliśmy ogromny kłopot z zamówieniem koszyka pieczywa i oliwy, bo kelnerka mówiła tylko po chińsku i ewentualnie po włosku, choć pewna nie jestem. Oczywiście, to my jesteśmy obcy w tym układzie i powinniśmy choć trochę ogarniać włoski, ale zdawało mi się, że z moim angielskim dogadam się w zakresie podstawowym wszędzie. Otóż niekoniecznie, bo do tanga trzeba dwojga, czy co tam się we Włoszech tańczy... Bardziej przydatny okazał się język migowy i na pół obrazkowy. W końcu udało się, dostaliśmy, co chcieliśmy i było to naprawdę smaczne. Pani natomiast, jako przedstawicielka narodu błyskawicznie uczącego się, przyszła do nas z menu z deserami, otworzyła na Tiramissu i nie próbując się nawet odzywać po prostu podstawiła nam pod nos z przyjacielskim uśmiechem. Sytuacja była opanowana, bo to w końcu cywilizacja, ale mimo wszystko, przypomniał mi się stary dowcip:
"W Ameryce, do portu przybił rosyjski statek. Rosjanin chcąc zacumować, krzyczy do Murzyna stojącego na brzegu. 
- Dzierżyj linu! 
Murzyn nic. 
- No dzierżyj linu! 
Murzyn znowu nic. 
- Gawarit pa Ruski? 
Cisza. 
- Sprechen sie Deutsch? 
Cisza. 
- Do you speak English? 
- Yes, I do! - ucieszył się Murzyn. 
- No to k**** dzierżyj linu!
Naszą liną był napiwek, który wzbudził niespotykaną otwartą radość. Zdołaliśmy przycumować.
Nie wspomnę o tym, że pani zapisała sobie w swoim notatniczku trzy wyrażenia: 'bill, please', 'bread' i 'thank you very much', które, czego jestem pewna, bardzo dobrze wykorzysta. 
Włosi, z którymi przyszło mi pracować przez ostatnie 48 godzin byli wspaniali. Oczywiście, że zależało im na naszej satysfakcji ze sprzętu, który przyjechaliśmy opanować, ale to nie zmienia faktu, że praca z nimi należała do czystych przyjemności. Główny specjalista okazał się człowiekiem idealnym do funkcji i miejsca, panie z laboratorium potwierdzały poziom i były niesamowicie gościnne (w końcu ktoś im się krząta po laboratorium, a mało kto to lubi). Kierownik pilnował, żebyśmy wszystko mieli objaśnione i o niczym nie zapomnieli, a ponadto zaskarbił sobie moją sympatię zamiłowaniem do Barbaresco.
Wino łączy ludzi.
Ach, bo przecież wino to cywilizacja!

Arrivederci!

KASIcka
(Jeśli już w językach siedzimy... Choć bardziej językowo byłoby powiedzieć "na językach"... Pytanie, które zbiło mnie z pantałyku: 'Why is the word SICK in your e-mail adress? Mental problems?")
K. SICK

Ach! Słowo o samym byciu gdzieś: to miłe, że ktoś codziennie pościeli za mnie łóżko i wyrzuci śmieci. Ale room service powoduje, że czuję się nieswojo i niepokojąco, ponieważ ktoś uczestniczy w moim życiu, a ja go zapewne nigdy nie poznam... A w świetle hotelowym moja twarz wygląda, jak w trzeciej fazie rozkładu. SICK w tym świetle właściwie nabiera nawet sensu...
K.

wtorek, 13 stycznia 2015

Raczej tego nie czytaj. Idź lepiej na gofry.

Są takie dziwne dni. Coraz więcej ich tej dziwnej zimy. 11,5 stopnia. Brak baterii. Permanentnie chce się pić, jak na mróz, a trawa zielenieje z dnia na dzień. Ludzie dziwnie się zachowują. Nie chcą mnie, złoszczą się bez powodu. Nie współpracują. Nie uśmiechają się. Czuję się, jak w jakimś zaplutym transie, niby otwieram rano oczy, ale tak, jakbym cały czas spała. Nie mam ochoty dać z siebie więcej, niż niezbędne minimum. Niby nic dziwnego, większość ludzi właśnie tak funkcjonuje i nie widzi w tym nic samolubnego... To wszystko przez wiatr, taka jest moja teoria. Najwięcej przypadków samobójczych ma miejsce podczas wichury w takie dziwne dni, jak ten. Nie, nie mam myśli samobójczych. Acz odczuwam depresjogenne działanie wiatrów.
"Kochanie, zabiłam nasze koty" w Teatrze Nowym w Poznaniu w sylwestrową noc było dobrym odzwierciedleniem tej dziwnej zimy. Dziwny sąsiad na antydepresantach, wiecznie uśmiechnięta, nieszczęśliwa przyjaciółka i cholernie samotna bohaterka z fobią czystości. Do tego gość z pudłem po plazmie zamiast górnej części ciała, łysa samolubna dziewczyna geja i syreny. Prawdopodobnie wino, które obaliłyśmy przed wyjściem na trzy było zdecydowanie za małą dawką, bo chętnie obejrzałabym to drugi raz, żeby wyłapać wszystko. Albo spróbować znaleźć drugie dno. Dno, które nie krzyczy wyraźnie, że i tak każdy jest samotny, tylko niektórzy umieją sobie kogoś znaleźć, żeby być samotnymi we dwoje.
*
Och, wiadomość z ostatniej chwili: ktoś mnie jednak chce!
Mój operator komórkowy, z którego właśnie zrezygnowałam… Najpierw chciał mi dać nielimitowany pierdyliard wszystkiego za jedyne 39 zł, a do tego 500 MB Internetów. Dziś już ma dla mnie abonament za 29 zł z pierdyliardem wszystkiego i 1,5 GB! No ja to się umiem targować! Wystarczy nie odpowiadać…
Żeby tak to zawsze działało…
*
Trzeba się wziąć w garść, zamiast czekać na nic. Tako rzeknę i spróbuję się dostosować.
Ale niestety nie obejrzę tego drugi raz. Nie znajdę drugiego dna. Bo go zwyczajnie nie ma. Wszystko, co robimy w życiu, robimy sami. I nigdy nie ma z nami tych, którzy mogliby wejść do naszej głowy i wypełnić pustki.
Szczególnie, że wybitnie brzydką mamy wiosnę tej zimy.


KASIcka

wtorek, 6 stycznia 2015

Pagan of the good times

Wierzę, że miejsce, w którym się w końcu znajdujemy nigdy nie jest przypadkowe. Wierzę, że to, co przyswajamy i czego uczymy się od najmłodszych lat świadomego istnienia ma odzwierciedlenie w naszym światopoglądzie i otwartości umysłu. Wierzę, że zainteresowania, niezależnie czy długo czy krótkotrwałe, rozwijają pasję do życia i chęć poznania świata. Wierzę, że bycie dobrym chociaż w jednym przedmiocie w szkole wyklucza nas z grona ludzi przeciętnych i nijakich. Wierzę, że to mózg jest najlepszą reprezentacją człowieka. To, co umiem, co mnie interesuje, co mówię, co myślę i jak postrzegam świat jest ważne. Dla kogoś na pewno.
Patetycznie, wiem. Ale cóż. Jestem cholerną romantyczką i nie wyprę się tego. Mogę przyjeżdżać codziennie w to samo miejsce, a i tak dzień w dzień będę widzieć jego urok. Bo słońce, bo roślinki, bo woda, bo ludzie, bo dobra kawa z rana. Szkoda, że to jeszcze nie te czasy, że w mózgu ma się aparat i bezprzewodowe połączenie z drukarką. Tak sobie myślę, że każdy moment ma znaczenie i wart jest zapamiętania. Bardzo dużo naprawdę pięknych rzeczy nam umyka w natłoku dnia codziennego. Niektórzy przejeżdżają mostem przy Niagarze codziennie do pracy i przestają zauważać fenomen, jaki mają przed oczami. Ja tak nie chcę. Świat jest piękny i choć nie zawsze mam się z kim podzielić tym spostrzeżeniem, to cieszę się, że jestem tego świadkiem. Choć często mam w głowie tuzin spraw tak przyziemnych, że schodzę z perspektywą do parteru.
*
Ciekawe, jak człowiek się zmienia. Uświadomiła mi to właśnie trywialna sprawa. Dwa lata temu przy zawieraniu umowy z operatorem telefonii komórkowej zapytano mnie: czego Pani najbardziej potrzebuje jeśli chodzi o usługi? Już sam fakt coraz częściej pojawiającego się, definiującego mnie 'Pani' stanowił swego rodzaju rytuał przejścia. W tej chwili jakby przeszłam z tym do porządku dziennego. A jeśli chodzi o usługi, to potrzeba smsów była najsilniejsza. Nie wiem, czy to była jeszcze doba short message system jako wyznacznika mojej generacji, czy zwyczajnie zwyczajne przyzwyczajenie. Wraz z tą nieograniczoną ofertą wszystkiego, jak mnie zapewniano weszłam w nową erę smartfonów, smartwatchów i smartbezmózgów. Oczywiście, że wpadłam w smartświat, bez dwóch ale. Taki los generacji milenijnej. Bez tego już tak naprawdę nie można funkcjonować, jeśli w życiu stawia się na kontakt ze światem, informację, organizację i dobre samopoczucie. Praca wymaga nie tylko sprawdzenia godziny i wykonania telefonu. Dostęp do Internetu w każdym momencie to dobrodziejstwo tych czasów, z którego należy korzystać. Bo niby czemu nie? Sama uważam, ze trzeba czytać książki i jeść obiad w gronie rodziny, bo czas się kurczy, mało go na życie itd. Ale jednocześnie rozumiem koncepcję przedłużenia kończyn homo sapiens sapiens, jakim jest telefon i komputer. Ba, już nawet nie komputer, tylko tablet. Bez popadania w paranoję, ale nie cofniemy się do dziewiętnastego wieku, kiedy to elektryczność była szatanem. Świat wcale aż tak źle nie wyszedł na podłączeniu światła i prądu, tak samo, jak całkiem dobrze się ma ze stałym łączem internetowym.
Zatem teraz, po dwóch latach, stwierdzam, że najsilniejszą potrzebą będzie Internet. Ale zanim to, nie pogardzę zasięgiem, bo tego akurat poprzedni operator nie był w stanie mi zapewnić…
A zasięg to ja muszę mieć nieograniczony. Jak i światopogląd. 
*
I tak jak mówiłam - ta zima jest dziwna.
KASIcka