Taka sytuacja:
Rodzę się, rosnę,
idę do szkoły. W szkole zaczynam uczęszczać na zajęcia z chemii, biologii, wosu
i religii i wielu innych do wyboru.
Okazuje się, że mój umysł rozrasta się w kierunku myślenia ścisłego i
nauk biologicznych. Więc idę w kierunku biologii. Wiem, że nie zaczyna się
zdania od 'więc', ale idę w kierunku biologii, nie języka polskiego, to już
ustaliliśmy. Biologia wywiera na mnie takie wrażenie, że pewnie będę się
nadawać na lekarza - przechodzi mi przez myśl odpowiednio wcześnie przed
maturą. Idę na studia medyczne. 6 lat
studiów, 2 stażu, 6,5 specjalizacji. Zostaję więc lekarzem, podpisuję przysięgę
Hipokratesa, dbam o ludzi, zarabiam pieniążki i cieszę się z tego, że zaszłam
tak daleko, że jestem współczesnym człowiekiem z szerokimi perspektywami,
wykształconym i inteligentnym.
A potem podpisuję
deklarację wiary …
Pozwalam , żeby
rodziły się dzieci z wadami, z którymi będą żyć krótko i w cierpieniu.
Pozwalam, żeby umierały matki w skutek zlekceważonego z premedytacją zagrożenia
ich życia. Pozwalam, żeby mózg sztucznie utrzymywanej przy życiu osoby umierał
ze świadomością, że rodzina wyda majątek na jego wegetację. Pozwalam, żeby
rodziny bezpłodne nigdy nie doczekały się potomstwa. Bo nie i już.
Sumienie, które jest
tu wyznacznikiem pracy lekarza podpisującego deklarację wiary, jest
problematyczne. Może to krzywdzące i radykalne, ale sądzę, że gdyby taki ktoś
miał sumienie, to nie zostałby z pełną świadomością lekarzem. Ponadto, jak to
możliwe, żeby ludzie po 15 latach studiów nad ewolucją nagle stwierdzali, że
Adam, że Ewa, że jabłko i że eksmisja z raju?
Aborcja to temat
śliski i wiecznie żywy, choć to, o ironio, nie do końca szczęśliwe określenie.
Jedynym przypadkiem, w którym nie powinno się jej przeprowadzać jest głupota
małolaty, a często i dorosłej kobiety, bo tu działa - jak dla mnie - prawo
'niewiedza nie usprawiedliwia' . Bowiem brak mózgu to bardzo powszechna choroba
cywilizacyjna, ale nie wpływa na rozwój dziecka, więc nie przeszkadza również w
donoszeniu ciąży. Ale ofiary gwałtów, kobiety, które nie przeżywają ciąży i te,
które nie są w stanie znieść śmierci chorego dziecka po kilku latach życia
zazwyczaj nie są winne swojej sytuacji. Ale nie, przecież kościół zabrania.
In vitro. To jest
dla mnie w ogóle niepojęte. Skoro każde życie jest święte i trzeba go bronić,
to czym różni się mały człowiek z probówki od małego człowieka z natury? Jak
zacofanym, zaściankowym i tępym ignorantem trzeba być, żeby uważać, że in vitro
to dzieło szatana i w ogóle na stos!? Jak daleko sięga hipokryzja? Czemu jedno
się uznaje, a drugiego nie?
Kto nam wyznacza te
standardy człowieczeństwa? Absolut, który posłał swoje pół-boskie dziecko na śmieć, a wszystkim
innym na ziemi udowadniał, jak to fantastycznie żyć w cierpieniu i ascezie? Ten
sam absolut, który chciał dowodu na lojalność wymagając zabicia Izaaka od jego
ojca? Ten sam absolut, który powybijał rodzinę Hiobowi, bo się założył z
diabłem? (Oczywiście, łaskawie go
później pobłogosławił i urodziły mu się nowe dzieci. Tamte stracone życia
widocznie nie były istotne w miłosiernym, dobrym, sprawiedliwym planie boskim.)
Chrześcijańska
hipokryzja to błędne koło. Niewielu chrześcijan potrafi zrozumieć własną wiarę,
a co dopiero otaczający ich świat. Ci, którzy potrafią myśleć samodzielnie i
wybierać rozwiązania dobre i nie generujące cierpienia powinni zostawać
lekarzami.
Bo teraz to się
trochę boję iść do lekarza. Jakoś nie wierzę, że na zapalenie płuc jest lepsza
zimna woda święcona niż antybiotyk .
Zatem to jednak kwestia wiary…
KASIcka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz