Szarpnięta obowiązkiem,
w przypływie sił i dobrych chęci, w trosce o zdrowie i
samopoczucie wybrałam się na siłownię. Bo przecież trzeba
wykorzystać flow, jak się ukazuje. Kręgosłup w strzępach, kark
sztywny, jak pal Azji – nie ma co! Siłownia to jedyne rozsądne
wyjście na wieczór. Zamknięta. Bo niedziela, czy coś i tylko do
19. Podniosłam zdezorientowana głowę na zegar nad recepcją. A
jak, 19:01. W głowie zrodził mi się alternatywny pomysł –
usiądę, obejrzę film i zjem ciastka. Myślami już miałam się
wgryźć w kruche ciasteczko, swoją drogą, upieczone przeze mnie
samą osobiście (aplauz mile widziany, a nawet wskazany), kiedy pani
spojrzała w grafik i stwierdziła, że mają wolne miejsce na
bieżniach. No dobra, w sumie i tak bym pewnie spędziła pół
godziny na rowerku albo innym wioślarzu, narzucając sobie zabójcze,
jak dla amatora mojego pokroju, tempo myśląc intensywnie o tych
ciastkach... Pac, pieczątka w karnecie, kluczyk, ruch ku szatni,
zatrzymanie, wsteczny; jak to, przepraszam, na bieżniach? Na
bieżniach, takich wolnostojących, napędzanych siłą własnych
mięśni. (Własnego czego?)
Mam wewnętrzną niechęć
do bieżni. Podobną odczuwam wobec orczyków i innych szatańskich
wyciągów narciarskich, na których wkłada się kotwicę między
nogi i modli, żeby narty nie ugrzęzły na sztorc w śniegu. Otóż,
bieżnia to oczywiście inne w działaniu, acz podobne w skutkach
ustrojstwo. Orczyk czy bieżnia – ląduję ryjem na podłożu.
Sama nie wiem, czemu się
przebrałam i tam poszłam. A, z poczucia troski o zdrowie i życie
(ciastek głównie). Po pięciu minutach byłam zgrzana, jak sto
pięćdziesiąt i dziękowałam w myślach za butelkę wody, którą
tata mi narzucił przed wyjściem. Nie było mi jednak dane
wychłeptać choćby łyka, bo ręce już mi się trzęsły. Ten
przebiegły sprzęt oczywiście chciał mnie zabić. Zanim opanowałam
choreografię, która polegała na wymachiwaniu nogą przed własnym
nosem z jednoczesną zmianą powierzchni pod stopami i dociąganiem
przeciwległego łokcia do kolana uniesionego w górę oraz kręceniem
biodrami, jak kobyła (a podobno jeszcze gdzieś w tym powinnam była
oddychać), okazało się, że teraz robimy co innego. Mimo wszystko
jakoś sobie poradziłam z kolejnym wyzwaniem, przynajmniej do czasu.
W końcu nie trafiłam stopą w boczny nieruchomy pasek i tąpnęłam
na prawą stronę, podczas gdy lewa noga szukała podparcia na
ruchomej bieżni. Zatrzymałam się na słupie nośnym metr dalej,
więc w sumie nie najgorzej. Muszę przyznać, że ten układ
wychodził mi najlepiej, bo udało mi się go powtórzyć jeszcze 5
razy, a przy innym ćwiczeniu wylądowałam na ścianie. Na
szczęście, jedyną osobą, która to widziała była instruktorka,
bo resztę miałam przed sobą tyłem. I dobrze, bo same mogłyby
pospadać ze śmiechu.
Jak zawsze przy takich
przedsięwzięciach sportowych, okazuje się, że jestem jedyną
nieogarniętą, która jest pierwszy raz i nie ma pojęcia, co robić.
Mój umysł w chwilach wysiłku fizycznego staje się mniej
tolerancyjny na idealne sylwetki suchotnic, więc do zmęczenia i
ciągłej walki o przeżycie doszło jeszcze pomstowanie. Cholera,
jak ktoś ma taki zarąbisty tyłek i talię, to powinien siedzieć i
jeść ciastka, bo może, a nie przychodzić na takie katorgi. W
pewnej chwili złapałam się na wymyślaniu scenariusza, w którym
te oto fantastycznie zbudowane laski po prostu tu pracują i dostają
normalną pensję za podkurzanie ludzi, którzy faktycznie potrzebują
sportu. Cóż, nie mam problemu z wagą, ani ze swoim wyglądem, ani
z kompleksami na tle figury, a mimo wszystko starałam się nadążyć
za modelowym efektem fitnessu w panterkowych leginsach, który miałam
tuż przed sobą i za punkt honoru postawiłam sobie wdrapać się na
tę rurę na bieżni w tempie (niemożliwym dla mnie), jakie
przychodzi efektowi fitnessu z taką łatwością i wdziękiem.
Okazało się, że jedynym sposobem, aby nie wybić sobie zębów
jest robienie tego ćwiczenia raczej wolno i ostrożnie. W końcu
nabrałam już takiej motywacji (choć nie wiem, czy to nie było
pogodzenie się z losem i faktem, że i tak się ze mnie leje, a
lądowanie na ścianie mam w miarę opanowane), że rozpędziłam się
i zaczęłam biec. Bez lęku. Prawie. Zakończyłam trening
zmordowana, przerażona i zirytowana tym, że wszystkie laski na sali
umiały wszystko od początku do końca, a ja cudem uniknęłam
złamań. Ale zakończyłam go rozciągnięciem kręgosłupa i
stwierdzeniem, że nie dość, że nie jest złamany w siedmiu
miejscach, to jeszcze jakby się poluzował. Niemal się wzruszyłam,
gdy na koniec suchotnice w panterkowych leginsach zabiły brawo, a na
ich czołach zobaczyłam kropelki potu. Czyli jednak one też się
zmachały!
Natomiast żadna nie
miała tak czerwonej facjaty, jak ja. Jak zobaczyłam się w lustrze,
bo byłam w ciężkim szoku, że twarz mi jeszcze samoistnie nie
wybuchła. W zdrowym ciele zdrowy (niewybuch) duch!
I nie wszamałam tego
ciastka, co uważam za swój największy sukces. Na wszelki wypadek
jednak nie wchodzę mu w drogę. Nigdy nic nie wiadomo... Ciastki są
podstępne bardziej niż orczyki.
KASIcka
Widzę, że i Ty przeżywasz męki pt: będę piękna i zdrowa (Boże za co...), tyle, że przez brak funduszy robię z siebie debila we własnym pokoju, przed laptopem wywijając dziwnie dupą do trenerki na youtube. Za każdym razem staram się uniknąć patrzenia w cokolwiek co choćby minimalnie odbije moje odbicie podczas kretyńskich wygibasów bo bym ze śmiechu pewnie nie ustała. Co innego, że zawsze mam wrażenie (a nawet sprawdzę ze 2 razy) że one jakoś na przyśpieszeniu to robią albo filmik się sam przyśpieszył.... Nadal nie mam pojęcia ile czasu trzeba machać tyłkiem i innymi częściami ciała aby wyglądały jak u tych na filmiku, po drugie zastanawiam się czy to nie podstęp a one nie chodzą na odsysanie tłuszczu i inne głupie zabiegi żeby potem powystępować w filmiku, po trzecie - kto ma tyle czasu żeby robić 10 powtórzeń jednego treningu?
OdpowiedzUsuńSpróbuj zumby. U nas połowa, mnie włączając, to namiętnie kaleczy, ale przynajmniej jest trochę funu ;)
OdpowiedzUsuń