niedziela, 23 marca 2014

Sport to zdrowie. Jeśli się przeżyje.

 Szarpnięta obowiązkiem, w przypływie sił i dobrych chęci, w trosce o zdrowie i samopoczucie wybrałam się na siłownię. Bo przecież trzeba wykorzystać flow, jak się ukazuje. Kręgosłup w strzępach, kark sztywny, jak pal Azji – nie ma co! Siłownia to jedyne rozsądne wyjście na wieczór. Zamknięta. Bo niedziela, czy coś i tylko do 19. Podniosłam zdezorientowana głowę na zegar nad recepcją. A jak, 19:01. W głowie zrodził mi się alternatywny pomysł – usiądę, obejrzę film i zjem ciastka. Myślami już miałam się wgryźć w kruche ciasteczko, swoją drogą, upieczone przeze mnie samą osobiście (aplauz mile widziany, a nawet wskazany), kiedy pani spojrzała w grafik i stwierdziła, że mają wolne miejsce na bieżniach. No dobra, w sumie i tak bym pewnie spędziła pół godziny na rowerku albo innym wioślarzu, narzucając sobie zabójcze, jak dla amatora mojego pokroju, tempo myśląc intensywnie o tych ciastkach... Pac, pieczątka w karnecie, kluczyk, ruch ku szatni, zatrzymanie, wsteczny; jak to, przepraszam, na bieżniach? Na bieżniach, takich wolnostojących, napędzanych siłą własnych mięśni. (Własnego czego?)
Mam wewnętrzną niechęć do bieżni. Podobną odczuwam wobec orczyków i innych szatańskich wyciągów narciarskich, na których wkłada się kotwicę między nogi i modli, żeby narty nie ugrzęzły na sztorc w śniegu. Otóż, bieżnia to oczywiście inne w działaniu, acz podobne w skutkach ustrojstwo. Orczyk czy bieżnia – ląduję ryjem na podłożu.
Sama nie wiem, czemu się przebrałam i tam poszłam. A, z poczucia troski o zdrowie i życie (ciastek głównie). Po pięciu minutach byłam zgrzana, jak sto pięćdziesiąt i dziękowałam w myślach za butelkę wody, którą tata mi narzucił przed wyjściem. Nie było mi jednak dane wychłeptać choćby łyka, bo ręce już mi się trzęsły. Ten przebiegły sprzęt oczywiście chciał mnie zabić. Zanim opanowałam choreografię, która polegała na wymachiwaniu nogą przed własnym nosem z jednoczesną zmianą powierzchni pod stopami i dociąganiem przeciwległego łokcia do kolana uniesionego w górę oraz kręceniem biodrami, jak kobyła (a podobno jeszcze gdzieś w tym powinnam była oddychać), okazało się, że teraz robimy co innego. Mimo wszystko jakoś sobie poradziłam z kolejnym wyzwaniem, przynajmniej do czasu. W końcu nie trafiłam stopą w boczny nieruchomy pasek i tąpnęłam na prawą stronę, podczas gdy lewa noga szukała podparcia na ruchomej bieżni. Zatrzymałam się na słupie nośnym metr dalej, więc w sumie nie najgorzej. Muszę przyznać, że ten układ wychodził mi najlepiej, bo udało mi się go powtórzyć jeszcze 5 razy, a przy innym ćwiczeniu wylądowałam na ścianie. Na szczęście, jedyną osobą, która to widziała była instruktorka, bo resztę miałam przed sobą tyłem. I dobrze, bo same mogłyby pospadać ze śmiechu.
Jak zawsze przy takich przedsięwzięciach sportowych, okazuje się, że jestem jedyną nieogarniętą, która jest pierwszy raz i nie ma pojęcia, co robić. Mój umysł w chwilach wysiłku fizycznego staje się mniej tolerancyjny na idealne sylwetki suchotnic, więc do zmęczenia i ciągłej walki o przeżycie doszło jeszcze pomstowanie. Cholera, jak ktoś ma taki zarąbisty tyłek i talię, to powinien siedzieć i jeść ciastka, bo może, a nie przychodzić na takie katorgi. W pewnej chwili złapałam się na wymyślaniu scenariusza, w którym te oto fantastycznie zbudowane laski po prostu tu pracują i dostają normalną pensję za podkurzanie ludzi, którzy faktycznie potrzebują sportu. Cóż, nie mam problemu z wagą, ani ze swoim wyglądem, ani z kompleksami na tle figury, a mimo wszystko starałam się nadążyć za modelowym efektem fitnessu w panterkowych leginsach, który miałam tuż przed sobą i za punkt honoru postawiłam sobie wdrapać się na tę rurę na bieżni w tempie (niemożliwym dla mnie), jakie przychodzi efektowi fitnessu z taką łatwością i wdziękiem. Okazało się, że jedynym sposobem, aby nie wybić sobie zębów jest robienie tego ćwiczenia raczej wolno i ostrożnie. W końcu nabrałam już takiej motywacji (choć nie wiem, czy to nie było pogodzenie się z losem i faktem, że i tak się ze mnie leje, a lądowanie na ścianie mam w miarę opanowane), że rozpędziłam się i zaczęłam biec. Bez lęku. Prawie. Zakończyłam trening zmordowana, przerażona i zirytowana tym, że wszystkie laski na sali umiały wszystko od początku do końca, a ja cudem uniknęłam złamań. Ale zakończyłam go rozciągnięciem kręgosłupa i stwierdzeniem, że nie dość, że nie jest złamany w siedmiu miejscach, to jeszcze jakby się poluzował. Niemal się wzruszyłam, gdy na koniec suchotnice w panterkowych leginsach zabiły brawo, a na ich czołach zobaczyłam kropelki potu. Czyli jednak one też się zmachały!
Natomiast żadna nie miała tak czerwonej facjaty, jak ja. Jak zobaczyłam się w lustrze, bo byłam w ciężkim szoku, że twarz mi jeszcze samoistnie nie wybuchła. W zdrowym ciele zdrowy (niewybuch) duch!
I nie wszamałam tego ciastka, co uważam za swój największy sukces. Na wszelki wypadek jednak nie wchodzę mu w drogę. Nigdy nic nie wiadomo... Ciastki są podstępne bardziej niż orczyki.



KASIcka

sobota, 22 marca 2014

Mam to w nosie.

Jako że zapachy odgrywają od pewnego czasu kluczową rolę w kształtowaniu się mojej kariery zawodowej, postanowiłam się poznęcać nad tym tematem. I kilkoma innymi. Nie o winie tym razem. Nie o jego tworzeniu. O tworzeniu się osobowości i kierunkach, jakie się wybiera przy nagłym rozwidleniu dróg. Odkryłam, że machinalnie sięgam po różne, acz konkretne, perfumy i wody. I jestem w ciężkim szoku, gdyż okazuje się, że spojrzenie na flakon powoduje retrospekcję, a otworzenie zatyczki potęguje ten efekt do stopnia wręcz maniakalnego. Muszę się z tym uporać, żeby w moją wizję przyszłości nie wdarł się żaden odór przeszłości.
Róża z jaśminem miała potencjał. Ogórkowe nuty trochę mnie niepokoiły, ale mimo to dałam się wciągnąć. To był czas poznawania siebie, sprawdzania swoich możliwości, czas muzyki klasycznej jak róża i umysłu czystego jak jaśmin. Niestety, przygniótł mnie niepokój (a może kontrabas?). Nie potrafiłabym żyć czyimś spojrzeniem na życie i planami na przyszłość.
Lawenda mnie zadziwiła symfonicznym power metalem. Podniosła poczucie wartości, wyciągnęła z przeświadczenia, że coś ze mną nie tak i zasypała wręcz uwielbieniem. Spleciony z nią rumianek ukoił stargane od różanych kolców myśli, ale wcale nie wprowadził spodziewanego spokoju.
Spokój całkowicie zmąciła mandarynka, która w akompaniamencie aloesu tłumaczyła mi fizykę i potrafiła spacerować kilometrami bez utraty sił. Fizyki nadal nie umiem, ale przecież nie o nią się rozchodziło. Chodziło o latanie, aloes jak skrzydła, wprowadzał wolność i bezproblemowość. Do czasu.
Czarna porzeczka, malina, cyklamen, frezja i piżmo, dużo tego, miały moc. Moc na dwóch kołach. I słuch absolutny, i jeszcze talent fotograficzny. Jednak wielość cech pożądanych nie stanowi całości, a jedynie wielość cech pożądanych. Poza tym, jakaś niedojrzała ta malina była.
Jagody, magnolia i drewno były boguduchawinne, przysięgam. Źle wybrały, chociaż je uwielbiam. Typ doskonały - dobry, miły, troskliwy zapach, huśtający człowieka pod krzewem magnolii i dający silne, drewniane podstawy. Takie trzeba oszczędzać, pod żadnym pozorem nie wykańczać. Teraz to wiem, dlatego, że się kończy flakon.
Owoc satsumy i trzcina cukrowa to mieszanina skończona esencji agresji, garści psychopatii, nadmiaru przerywania w połowie zdania, podwójnej porcji samouwielbienia i egotyzmu, z wisienką na torcie, jaką jest kawał chuja.
Przez chwilę miałam niewyjaśnioną potrzebę zapisania liter na kartkach samoprzylepnych i oznaczeniu butelek jedna po drugiej. Powstrzymałam się, bo przecież i tak je biorę na węch.



Całe 6 sztuk. Ogórkowa róża rozjaśminia mi umysł i pomaga opanować stres. Lawenda mnie romantyzuje, boję się trochę jej używać. Mandarynka i aloes, jakby odkurzone (w sumie, leżały w szufladzie) przypomniały mi o bardzo ważnej części mnie – poszukiwaniu rozwoju. Piżmo i ferajna śmieje się pod nosem z mojej naiwności i skłonności do zachłystywania się byle czym. Magnolia wywołuje poczucie winy, a jednocześnie pomaga uwierzyć w ludzi – nie wszyscy są do bani, choć satsuma i trzcina nauczyły mnie, że takie podejście jest bezpieczniejsze. Niestety, zauważam, iż po satsumie nie mam zbytniej ochoty eksperymentować z zapachami. A jednak, wracam do niej, kiedy potrzebuję silnego kopa na batalię ze światem. Cóż, agresja rodzi agresję… Do tego stopnia, że nie będę szukać 7 zapachu. Siódemka jest taka… doskonale nieparzysta, skomplikowanie prosta, szablonowo nieograniczona…? Taka boska.
A nie ma takich ludzi.

KASIcka