środa, 17 grudnia 2014

bitch's back

Zołza wróciła.
Dobrze jest odnaleźć własny mózg. Zgubienie go grozi nieprzewidzianie niepotrzebnymi zamętami. I to już nawet nie chodzi o to, żeby być racjonalnym w relacjach międzyludzkich. Czasem trzeba z czymś przejść do porządku dziennego i budować szczyt stabilności od nowa. Już kończę poddasze, tak mi dobrze poszło.
Słowo o świętach i nie tylko.
Jeśli nam na kimś zależy, to zdecydowanie powinien o tym wiedzieć. Życie jest cholernie krótkie. A moment, który możemy wykorzystać na złapanie kogoś i powiedzenie mu "hej, jesteś ważny, zrób z tym, co chcesz, a najlepiej doceń" to mgnienie, które kiedy minie, może być nie do powtórzenia. Dobra, nigdy nie jest do powtórzenia.
I tym optymistycznym akcentem…


KASIcka

czwartek, 11 grudnia 2014

chociaże

Dziś jestem brzydka. Od środka, a z zewnątrz to już w ogóle. Jak w chorobie lokomocyjnej zamknięty mózg. Niewyleżane przeziębienie trzęsie mięśniami, chociaż przecież zdrowa już.
Nie jestem warta zbyt wielu gestów jawnych. Anonimowe róże uświadamiają mi, że można się mnie tylko bać. Pewnie tak. Na pewno tak. Wszystko albo nic. Romantyczki są trudne neurologicznie. Odstrzelić najlepiej.
Dnia początek w aucie i koniec też. Permanentny brak organizacji poza pracą. Permanentny brak ogarnięcia umysłu. Jakaś zimowa depresja. Wszystko jutro. Jutro też jutro. Chociaż może...? Nieee, jutro.
Myślałam, że go znalazłam. I pewnie tak. Spotykam kogoś i wiem, że go rozumiem. Chociaż go dużo nie rozumiem. Chociaż jak zawsze beznadziejnie i nieprzyszłościowo patrzę z nadzieją w przyszłość. I choć to piękne. I fajne. I niesamowite, bo rozumieć bez rozumienia to naprawdę coś. I kolor miedziany. 
Ale powiedzmy sobie szczerze, nie jestem warta happyendów. Ani happystartów. Lepiej sobie od razu odpuszczę.
Nie, nie potrzebuję słodkich wiadomości z rana. Potrzebuję budzika. Albo trzech. A najlepiej piętnastu. I do tego jakiejś eksplozji, ot tak, na wszelki wypadek.
Potrzebuję się obudzić, bo chociaż tak wiele mam, to nadal nie mam. 
Śniegu spadnij wreszcie porządnie. Spadnij i zostań, daj poczucie, że coś jest prawdziwe, że to nie tylko okres przejściowy między jesienią a wiosną. Spadnij i zostań, chociaż ty. Słońce się na mnie wypięło.

KASIcka

niedziela, 26 października 2014

Cogito ergo vinum

Fot. : Katarzyna Kasicka
Kończy się jakiś etap. Choć to tylko studia zbliżają się nieuchronnie ku końcowi. Każdy taki końcowy etap nastręcza refleksji, co śmieszne, zdecydowanie większych i głębszych, niż sam suchy koniec. Koniec, jak sama nazwa wskazuje, jest końcem i końcem kropka. Zbliżanie się do tego krótkiego punktu, jak w przypadku każdego  oczekiwania na coś istotnego, każe mi zastanawiać się nad sobą. Zdecydowanie się czegoś nauczyłam. Materiał obszerny, w pewnych momentach niezrozumiały, trudny, ciężki. Mimo chemii, z którą nigdy się mocno nie lubiłyśmy, wiedza, jaką tu dostałam jest wartościowa i możliwa do przekucia w praktykę. Choć z moją praktyką często się mija.
Uczymy się całe życie. To akurat permanentnie nasuwający się wniosek w moim przypadku. Tak permanentnie, że chyba przestał już być wnioskiem, a stał się credo, motto, sententia i czymś jeszcze, zapewne też po łacinie. Powinnam sobie to wyryć na czole obok słów 'pamiętaj o pokorze'.
Jeden malutki człowiek, a tyle wiedzy. Jak szczęśliwy musiałby być ktoś, kto mógłby posiąść całą wiedzę z danej interesującej go dziedziny… Wiadomo, nie można wiedzieć wszystkiego. Zastanawiam się, czy gdyby wyrzucić z głowy inne wiadomości z innych przedziałów nauki, to czy stricte teoretycznie można by uzupełnić miejsce tym, co naprawdę chcielibyśmy wiedzieć. To byłoby cudowne. Choć zapewne usuwanie wiadomości ma swoje konsekwencje. Jak każda pamięć, w końcu się psuje. Ludzka pamięć to szczególnie nietrwały mechanizm...
A sami ludzie to nieodłączny element każdego procesu nauki. Uwielbiam ludzi, od których mogę się czegoś nauczyć. Uwielbiam tych, którzy chcą się tą wiedzą dzielić i widzą we mnie potencjał na zrozumienie tej małej cząstki świata, w jakiej się akurat specjalizują.
Współtowarzysze doli winiarskiej to zwykle ludzie świetni. Myślę, że nie można być złym człowiekiem, kochając i rozumiejąc wino. Tworząc coś doskonałego i skończonego, a jednocześnie kruchego, bezbronnego i wiecznego trzeba mieć w duszy więcej, niż przeciętny człowiek. I w głowie. W ogóle trzeba mieć głowę. I serce. Czerwone, wytrawne, długo dojrzewające serce.

Wszystko, co teraz robię, robię pod dużym ciśnieniem i w niesamowitym tempie. W pozytywnym znaczeniu - dzieje się! Wszystko nabrało rozpędu i choć teraz powoli przycicha, stabilizuje się, odpoczywa po fermentacji i czeka na swoją kolej, to cały czas cichutko buzuje. To już żyje. Wspólna praca, wysiłek, stres, wszystko dobre co włożyliśmy w pracę na przetwórni przez te kilka ostatnich tygodni nabrało kształtu zbiorników. Stało się namacalne. Każda nasza decyzja, gest, czynność, obliczenia, wahania i emocje - wszystko to właśnie stoi i potwierdza, że to było naprawdę. Jestem częścią czegoś ważnego, może nie dla wszechświata, ale przecież umówmy się - dla wszechświata nic nie jest ważne. Dopiero ludzie stanowią wartość. To, co sobą reprezentują nadaje z automatu ważność. To, co robią, decydują, myślą.  Myślę więc jestem nigdy nie było bardziej adekwatne.

KASIcka

środa, 15 października 2014

Czarownice, drabiny i pioruny

Bardzo cenię sobie stabilność emocjonalną. Wreszcie wiem dlaczego - bardzo trudno ją osiągnąć, a jeszcze trudniej utrzymać. Mimo że stabilność, o ironio. To jak z odchudzaniem - do pewnego momentu wszystko idzie zgodnie z planem, mianowicie nikt i nic mnie nie rozprasza, mam fajne niskokaloryczne klapki braku zainteresowania na oczach i idę do przodu.  No, ale w końcu czekolada to czekolada… Nawet jeśli pierońsko gorzka.
Najgorzej się przyznać do porażki. A zatem za karę: grom z jasnego nieba wziął i walnął mnie między łopatki. Tak, dałam się strącić ze szczytu opanowania i wpadłam w kałużę słabości. Bo kałuż mi ostatnio nie brakuje. Szczególnie takich zmieszanych z cementem. I winnych. Choć niczemu nie jestem winna…
Chyba nie mogę się zebrać. Choć nic się przecież nie stało. Słabość jest słaba, można ją zwalczyć. Ustawianie piorunochronu w trakcie, więc i gromy będą mnie omijać. Ale jakoś tak… pusto.  Czemu mimo całej swojej, nieskromnie powiem, mądrości i inteligencji potrafię być tak durna? Niepoprawny romantyzm bijący się w głowie z zawziętym cynizmem to nie jest prawidłowa pożywka dla stabilizacji emocjonalnej. Fermentacja albo zeżre cały cukier albo się zatrzyma… Czarownica czuje, że coś jest nie tak. Ale odpala miotłę i mknie prosto w stos.
Możliwe, że pan na budowie miał rację - dziewczyno, nie przechodź pod tą drabiną…! Szkoda, że powiedział to za 10 razem… Czyżby należało teraz spodziewać się combo?


KASIcka

wtorek, 2 września 2014

Z czego jestem?

Nietrafianie kluczem w zamek o poranku. Łyk kawy na pusty żołądek, bez cukru. Kanapki za wycieraczką. Tata rozbrajająco zabraniający szybko jeździć. Mały czarny pies. Niepewność. Nowa płyta w napędzie. Głos starej duszy ze starych piosenek. Posądzenie o perfekcję. Ukończony mały plan. Pierwsza kropla mżawki na nosie ze słońcem prosto w oczy. Ledwie widoczne kręgi na tafli jeziora. Cienie na pożółkłych gronach. Żaba czmychająca w popłochu. Sok winogronowy cieknący po rękach i sklejone palce. Opędzanie się od os. Zapadanie się w błoto kaloszem. Dotarcie do końca rzędu. Tęcza znikąd donikąd, a jednak. Rozpływająca się czekolada w ustach. Uśmiechnięty sprzedawca na stacji paliw. W ogóle ktoś uśmiechnięty. Jutro ciepło i bez deszczu. W ogóle ktoś. Granatowe chmury nad białym nieboskłonem po zachodzie słońca. Ostatnie czerwone światło dnia w kroplach na szybie. Warkot silnika. A jednak może popadać. Ścigacz jadący przepisowo. Wszystkie latarnie mojego miasta. 3:0 dla naszych. Herbata gruszkowa. Staranie się mimo wszystko i niepoprawny optymizm.
Drobiazgi, które.
Małe, ale.
Nawet kasztany w butach.
Chaos. Pozytyw.



KASIcka

niedziela, 31 sierpnia 2014

somewhere I belong


Tempo uzależnia.  Najgorszym tego skutkiem jest przypadkowy nagły spadek motywacji. Albo zwyczajny deszcz rujnujący plany na kolejny dzień. Sama nie wiem, co bardziej martwi - nieobecność w miejscu, w którym się chce być, czy świadomość, że jest tyle do zrobienia, a w deszczu się nie da? Nawet teraz uparta woda bębni w parapet, jakby chciała dać do zrozumienia, że doskonale znam odpowiedź na to pytanie. Człowiek zdecydowanie za szybko się przyzwyczaja. Za szybko zadomawia. Zbyt prędko zaczyna polegać na innych i za bardzo mu żal straconego dnia. Pogoda… Jedna z najbardziej nieprzewidywalnych, tuż po głupocie ludzkiej rzeczy, na które nie ma się absolutnie żadnego doraźnego wpływu.
Choć zaiste wolę nieprzewidywalność pogody, aniżeli ludzkiej głupoty. Przed tym pierwszym przynajmniej można się jakoś ochronić… Och, to konotuje nowe idee! Bo na przykład taki krem z filtrem na kretynizm? Genialne. Wysokość SPV uzależniona oczywiście od stopnia głupoty, z jaką się stykamy. Albo parasol przeciwko tępym deszczom! I siatki przeciw gradowi ignorancji. I piorunochron na (prze)błysk inteligencji… Bo przecież idioci też muszą mieć jakieś szanse w tej nierównej walce.
Co ja miałam…? Motywacja! W którymś momencie przygasa. Niby wiem, że zaraz wróci, ale ten moment bez niej jest niepokojąco bezproduktywny, zahaczający o fatalizm. Konieczność wzięcia się za coś wywołuje znajome poczucie pokrzywdzenia i braku chęci. Najgorzej, kiedy przygotowuję się do czegoś bardzo długo i bardzo skrupulatnie, snuję plany i metodykę, a tu nagle wypada jedna śrubka i myśl o dalszym czekaniu lub zmienianiu najniższego szczebelka w cholernie wysokiej drabinie oczekiwań staje się nie do zniesienia. Ludzki umysł ma zdolność do ignorowania kłujących go i ponaglających myśli. Ale ile można ignorować własną psychikę…? Naprawdę nadchodzi zima. I czuję w kościach, że będzie dziwna. 
Tak jest dziś.
Dziwna i bez pasji. Chyba przez nieobecność w miejscu, gdzie należę.


KASIcka

niedziela, 24 sierpnia 2014

Owczy pęd.

Bezmyślne, ślepe naśladownictwo innych, uleganie wpływom ogółu lub silniejszego w stadzie. Owce w tej materii [naśladownictwa] ograniczają się do chodzenia i beczenia na jedną modłę. Ludzie poszli krok dalej - ograniczają się do wszystkiego na jedną modłę. Choć większość de facto chodzi i beczy…
Nie zaczynam nawet o wszechogarniających, wszechzmiennych i wszechniszczących ludzką indywidualność modach ubraniowych. Edytor tekstu nie ma tyle zaplecza na epitety, jakkolwiek wyszukane, to sprowadzające się do jednego uniwersalnego zwrotu 'jednolity'.
Zatraciliśmy granicę między podążaniem za autorytetem a pędzeniem na oślep do jakiegoś ideału, choć wiadomo, że te nie istnieją. Ludzie zmieniają siebie w imię samej zmiany. Sama to przećwiczyłam, a moje włosy do tej pory stroszą się z przerażenia na myśl o rubinowej czerwieni szamponu koloryzującego firmy Nie Wymienię, który trzymał się zdecydowanie zbyt długo. Jak sobie teraz o tym myślę, to był to niezbędny element początku rytualnych zmian. Zmian. Zawsze te zmiany. Czerwone włosy zmieniły we mnie bardzo nic. Uświadomiły mi jedynie, że do wszystkiego można przywyknąć, ale nie do wszystkiego trzeba. Farba po wielu bojach, płaczu i zgrzytaniu zębów zeszła, a w lustrze zobaczyłam tę samą osobę z tym samym popularnym odcieniem włosów, co wcześniej. I odkryłam, że przecież pół świata ma taki dokładnie odcień. To, co pod nim nas odróżnia. Już moja w tym głowa, że tak powiem, żeby nie być mentalną blondynką.
Trwający od jakiegoś czasu pęd ku rudości chodzi po ulicach. Chodzi i beczy, właściwie. Geny prawdziwych rudzielców podobno zaczynają powoli wymierać, ale chcących go utrzymać sztucznie przy życiu klonów jest pod dostatkiem. Choć na własnym przykładzie wiem, że większość kobiet musi przejść ten etap, żeby docenić siebie (a raczej życie bez farbowania odrostów co 2 tygodnie). Niektóre wyglądają z klasą, ale niestety, większość robi to źle. I zwyczajnie brzydko. Bo to trzeba z głową jednak…
Z drugiej strony, popkultura przyzwyczaiła nas do sztywnych wzorów życia. Niby mamy nieograniczony wybór stroju, makijażu, fryzury i całej reszty, ale jak przychodzi co do czego, to nie możesz znaleźć sukienki z ładną koronką, fioletowej muszki do koszuli czy damskich szelek. Coraz częściej zauważam ukryty mechanizm kontroli nad masami - dajmy im na tyle dużo do wyboru, żeby nie chciało im się szukać poza schematem i żeby w końcu patrząc na innych ujednolicili się. Wychodzenie poza schemat jest trudne. Już nie tylko w kwestii wyglądu, choć to może jest właśnie najtrudniejsze, ale w myśleniu. Wsiadłam do pociągu na Centralnym, wraz z 3 setkami innych ludzi. Garstka z nas zauważyła ogromną kartkę z napisem 'wagony pierwszej klasy przekwalifikowane na klasę drugą' i usiadła wygodnie w sześcioosobowych przedziałach. Reszta pobiegła w drugą stronę składu pociągu, aby beczeć na korytarzach, że pociąg nieprzystosowany do ilości pasażerów. OK, zazwyczaj tak właśnie w polskiej kolei jest - ale nie zawsze.
Myślenie ma przyszłość. Dla nielicznych, bo reszta mogłaby tego nie przeżyć, aczkolwiek ma.

Myślę, że nasza owcza stadność jest instynktem samozachowawczym gatunku. Jeśli zostawi się samym sobie jednostki słabe - takie z kulawą raciczką, wystrzępioną wełną, bez jednego rogu lub bez mózgu - po prostu zginą. Czarne owce może sobie poradzą, ale klony owieczki Dolly mogą się zgubić przy wyborze, co pierwsze - iść za nimi czy beczeć jak one... 

KASIcka

czwartek, 31 lipca 2014

Bodajbyś sczezł, Plotkarzu.

Jest kilka rzeczy, wobec których jestem bezsilna. Najbardziej nieprzewidywalne z nich to ludzka głupota, ignorancja i plotki. To nie jest wcale taki duży rozrzut. To bardzo logiczny ciąg, powiązany ze sobą i wynikający z siebie, jak perpetuum mobile. Skąd w ludziach tyle nienawiści? Co takiego powoduje, że wymyślają sobie jakąś magiczną historyjkę i przekazują ją dalej, a kiedy zrobi koło i wraca do nich, już nie pamiętają własnych smarków imaginacji i dziwią się na nowo, jaki to tamten czy ta… Ktoś mi powiedział niedawno bardzo trafnie: nie znam się, więc się wypowiem. O to właśnie chodzi! Ludzie gówno wiedzą, potem to gówno przetwarzają, wylewają ustami i tak krąży po małych społecznościach. Niby krzywdy nie robi, ale wraz z rosnącą bezsilnością, podnosi się poziom frustracji. Frustracja prowadzi do agresji, a tu już kończy się stwierdzenie 'krzywdy nie robi.'.
Jak bardzo smutne trzeba mieć życie, jak nudne i jak bardzo pozbawione prywatności, żeby sprawić sobie odczepiany nos (i uszy!), tylko po to, żeby móc go wpieprzyć w nie swoje sprawy?
To nawet trochę, jak zdrada. Pal licho obcych. Obcy niech sobie strzępią te krowie jęzory, oby sobie je kiedyś przydepnęli. Najgorsi są tacy, po których spodziewasz się tego minimalnego progu inteligencji, który daje gwarancję cywilizowanego zachowania i samodzielnego myślenia. Zazwyczaj tak zwyczajnie się przeliczasz. Nikomu nie można ufać, z nikim nie można spoufalać się za bardzo. Młoda jestem, głupia, spróbuję przekuć to w cenną naukę na przyszłość. 
1. Im bardziej się starasz, tym silniejsza motywacja, żeby obrobić ci dupę. 
2. Im milszy jesteś, tym mniej czujny. 
3. Im bardziej chcesz dobrze, tym bardziej koniec końców ci przykro. 
4. Im wyżej skaczesz, żeby dosięgnąć rąbka nieba i uchylić go innym, tym głębiej zapadasz się w bagno, które dla ciebie skrzętnie przygotowali. Akcja - reakcja, ale w negatywnym kierunku. Gównojady zawsze gadają za plecami, zamiast zapytać, jak właściwie jest. Tego już nie zmienisz.
Przyzwyczaję się.
Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka.
Widocznie rozczarowanie pierwszą.
I tylko uszy pieką. A na tyłku mogę już sadzić winorośle, taki obrobiony!
A nie, inni posadzą. W końcu już są w dobrym miejscu…
















Z pozdrowieniami dla Głupoty, Ignorancji i Plotki,

KASIcka

wtorek, 29 lipca 2014

mental cut, mental cut, mental cut!

Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wiele potrafi, póki nie brakuje mu na to czasu. To, ile jesteśmy w stanie z siebie wykrzesać wychodzi w sytuacjach podbramkowych. Oczywiście, jeśli możemy sobie z tym psychicznie poradzić. Zastanawiam się tylko, kiedy koniecznym staje się odreagować. Bo przecież stres nie idzie w próżnię, tylko właśnie w psychikę. Pozostaje kwestia, czy psychika przerabia to w motywację czy w więcej stresu. W każdym razie, wino śni mi się po nocach. Śnią mi się etykiety, banderole, pobite szkło, nawet faktura korka i zapach octówki. Śnią mi się liście, niedojrzałe grona i piach w butach. I ustawa winiarska. Przed zaśnięciem czuję słońce na karku. Co się niewiele mija z rzeczywistością, kiedy śpi się między świtem a wschodem. Ale działa jak cholera… A poza tym, to sen jest dla słabych, weekendy dla leniwych, a od leżenia mózg wylewa się uchem.
Czuję się trochę jak rekin. Nie, nie dlatego, że zeżeram ludzi. Dlatego, że potrzebuję ciągłego ruchu, żeby oddychać. Stagnacja zabija. Jak dla mnie, to wystarczajcy argument. Niech sobie ludzie myślą, co chcą. Niech mają mnie za psychiczną, za nieogarniętą, za głupią. Niech gadają między sobą, że i tak nie dam rady albo coś schrzanię. Niech na mnie patrzą jak na frajera, kij im w oko przez pępek, chętnie pomogę. Ten swoisty zgiełk mi służy.

W  tymże swoistym zgiełku udało mi się zauważyć, że wyszła nowa reklama gumy orbitralnej, coby lokowania produktu nie machnąć. Ledwo otrzepałam się po zszarganiu wizerunku ideału faceta, jakim jest Antonio Banderas, naprawdę. Wprawdzie poprawił znacznie swoje moralne rolą w genialnym dramacie 'Skóra, w której żyję' (bo przystojny psychopata zawsze na propsie), ale niezatarte wrażenie wywarte randką z różowym pączkiem boli nadal. Ludzie od orbitralnego marketingu pociągnęli wątek randek. Tym razem jakaś pani kłóci się z kubkiem kawy, że nie wsiądzie z nim do samolotu, do czego on (ten kubek) się elokwentnie ustosunkowuje, mówiąc 'beze mnie nigdzie nie lecisz'. Tu rozbijam się między dwoma logikami… Czy to zawoalowana kampania społeczna dotycząca uzależnień, w tym przypadku od kawy, czy też inna zawoalowana kampania społeczna wspierająca chorych mentalnie... Nie da się ukryć, że pani nigdzie nie poleci samolotem, jeśli w barze na lotnisku będzie rozmawiać z kubkiem po kawie. A koncepcja dramatycznych pożegnań? On ją tak kochał, a ona go chirurgicznie odcięła gumą do żucia! Czy wypita kawa oznacza przemijanie? Czy pusty kubek małostkowość i głupotę? Czy samolot to nowy początek? A czarna przykrywka na papierowym kubku to rasizm, czy wręcz przeciwnie?? Jedna reklama, a tyle interpretacji! Widzę tu idealny scenariusz na kolejne Dzienniki z urlopu - nieszczęście jest, samolot też, nawet całkiem wyrafinowane dialogi się znajdą!
Nie powinnam oglądać telewizji.
Bardzo nie powinnam.


KASIcka

wtorek, 10 czerwca 2014

Kiedy ciężarówka z kapustą zdaje się być najmniej abstrakcyjna

Zastanawiam się właśnie, z jaką prędkością w dniach na sekundę człowiek godzi się z traumami. Otóż, po dogłębnym, pięciominutowym podsumowaniu okazało się, że przykryłam złością  zdecydowaną większość przykrych ludzi i sytuacji z nimi związanych, zajmując się o wiele bardziej fascynującym życiem codziennym i udając, że to wszystko nie miało miejsca. Coś jak permanentna faza wyparcia, tylko - niestety - winowajcy nie umarli.  Nie obliczyłam jeszcze stopnia umiejętnego wykorzystania wiedzy i mądrości nabytej i połączonych z tym konsekwencji, co jest szalenie ważne w całym procesie pogodzenia. Bo wyciągnięcie wniosków i zahartowanie tyłka na przyszłość to zdecydowanie największy sukces, jaki można osiągnąć. Niby sukces,  ale nowy system skojarzeń i natychmiastowej reaktywacji, liczony w nanosekundach od parapetu do kolacji daje mi mniej więcej tyle, że szybciej byłabym w stanie zabić, poćwiartować i zakopać, niż zorientować się, że to zrobiłam (co znaczy, że moje traumy nie powinny zbliżać się na dystans mniejszy niż 2 km).
Tak, wiem - bałagan. Chodzi mi tylko o to, że życie jest za krótkie, żeby się irytować przeszłością. Ale z drugiej strony, jak się tę przeszłość wytnie, to i życie skraca się jeszcze bardziej. Ale jednak, jeśli się skraca, to znaczy, że następuje mały reset i więcej go zostaje do przeżycia, a zatem analizując to błędne koło - dzięki kiepskim doświadczeniom w sumie żyje się dłużej.

Albo nie.
Bo jeśli ktoś wpadnie pod ciężarówkę z kapustą, to nie.

Są też traumy, do których się można przyzwyczaić i czuć się bez nich nieswojo . Mianowicie, pierwszy raz od 5 lat nie mam klasycznej letniej sesji.

The world became a strange place…


KASIcka

sobota, 7 czerwca 2014

Między ciszą a ciszą

Sprawy się kołyszą. Zwiedzanie Krakowa w pojedynkę ma swoje plusy. Niczego nie trzeba ustalać, nie trzeba rozmawiać, nie trzeba się interesować propozycją towarzystwa. Łatwiej wymijać lawiny turystycznych tłumów i ekspansyjnie rozciągnięte na drodze, dzierżące ręce w rękach pary. Łatwiej się zatrzymać i łatwiej pójść dalej. Nikt na mnie nie patrzy, nikt nie zadaje głupich równoważników zdań. Nikt nie pyta, czy mi pasuje, czy gorąco, czy zimno, czy nie, a może to coś jeszcze równie przyziemnego. Nikt nie porusza przestrzeni krążącej wokół mnie i nie próbuje w nią wniknąć na stałe. Ludzie przechodzą przez nią, nie próbując jej zwalczyć ani zawłaszczyć. Mkną w swoich kierunkach, paradoksalnie tak spacerowo, że aż prędko. Ludzie wokół są tylko ludźmi wokół, w minimalnym stopniu ze mną połączonymi. Czasem myślę, że tylko teoria ewolucji trzyma mnie w widełkach społeczeństwa w jakim żyję. Społeczeństwa, czy bardziej człowieczeństwa, które żeby przetrwać musi się rozmnażać i kochać bliźniego. Przyznaję, musi być w nas coś więcej, niż instynkt stadny - to wolna wola, która zmusza nas do poszukiwania jakiegoś minimum piękna i koncepcji.  Uczucia wyższe nie biorą się znikąd. Ale znikają do nikąd, kiedy źle się nimi dysponuje. Mam naprawdę fatalną gospodarkę uczuciową. Szwankuje, nie przynosi zysków i popada w ruinę cynizmu. Dysfunkcyjne, małe, niezasobne w surowce państewko, ot taki twór.
Wyszłam na spacer, a przez myśl przeszła mi taka wolna myśl, która odłączyła się od głównego nurtu i dała nura między komórki, aby pustoszyć spokój. Dokładnie niczym wolny rodnik, tak samo szkodliwa, ale i tak samo krótkotrwała. Nanosekunda refleksji: a może dziś spotkam tego jedynego, który zmieni wszystkie moje perspektywy? Na tyle odpowiedniego, że będzie mógł przenikać moją przestrzeń osobistą bez szwanku dla duszy? Na tyle cierpliwego, że zamiast pytać, po prostu zaakceptuje kierunek, w którym pójdę. Na tyle smukłego, że minie turystów razem ze mną, a ekspansyjne pary ustępować nam będą miejsca. Wcale nieprędko.
I spotkałam. Hiszpańskiego Syrah. Jedynego. No, jedynego dziś. Pachniał jak wino, dość przeciętnie - porzeczka, trochę maliny. Smakował jak wino, dość przeciętnie - porzeczka, trochę maliny, odrobina wanilii, która w ostatniej chwili dołączyła do aromatów. Ale lepsze to, niż nikt. Spotkanie zepsuł nam rozmaryn z penne i kurczakiem. Jedzenie w samotności jest w sumie przygnębiające, szczególnie takie pyszne.
Może nie jestem szczęśliwsza, ale na pewno stabilnie konsekwentna. I chwilowo niegłodna.
Sprawy nadal się kołyszą, spacerowo, że aż prędko, między ciszą a tramwajem.


KASIcka

sobota, 31 maja 2014

Przysięga Hipokrytesa

Taka sytuacja:
Rodzę się, rosnę, idę do szkoły. W szkole zaczynam uczęszczać na zajęcia z chemii, biologii, wosu i religii i wielu innych do wyboru.  Okazuje się, że mój umysł rozrasta się w kierunku myślenia ścisłego i nauk biologicznych. Więc idę w kierunku biologii. Wiem, że nie zaczyna się zdania od 'więc', ale idę w kierunku biologii, nie języka polskiego, to już ustaliliśmy. Biologia wywiera na mnie takie wrażenie, że pewnie będę się nadawać na lekarza - przechodzi mi przez myśl odpowiednio wcześnie przed maturą. Idę na studia medyczne.  6 lat studiów, 2 stażu, 6,5 specjalizacji. Zostaję więc lekarzem, podpisuję przysięgę Hipokratesa, dbam o ludzi, zarabiam pieniążki i cieszę się z tego, że zaszłam tak daleko, że jestem współczesnym człowiekiem z szerokimi perspektywami, wykształconym  i inteligentnym.
A potem podpisuję deklarację wiary …
Pozwalam , żeby rodziły się dzieci z wadami, z którymi będą żyć krótko i w cierpieniu. Pozwalam, żeby umierały matki w skutek zlekceważonego z premedytacją zagrożenia ich życia. Pozwalam, żeby mózg sztucznie utrzymywanej przy życiu osoby umierał ze świadomością, że rodzina wyda majątek na jego wegetację. Pozwalam, żeby rodziny bezpłodne nigdy nie doczekały się potomstwa. Bo nie i już.
Sumienie, które jest tu wyznacznikiem pracy lekarza podpisującego deklarację wiary, jest problematyczne. Może to krzywdzące i radykalne, ale sądzę, że gdyby taki ktoś miał sumienie, to nie zostałby z pełną świadomością lekarzem. Ponadto, jak to możliwe, żeby ludzie po 15 latach studiów nad ewolucją nagle stwierdzali, że Adam, że Ewa, że jabłko i że eksmisja z raju?
Aborcja to temat śliski i wiecznie żywy, choć to, o ironio, nie do końca szczęśliwe określenie. Jedynym przypadkiem, w którym nie powinno się jej przeprowadzać jest głupota małolaty, a często i dorosłej kobiety, bo tu działa - jak dla mnie - prawo 'niewiedza nie usprawiedliwia' . Bowiem brak mózgu to bardzo powszechna choroba cywilizacyjna, ale nie wpływa na rozwój dziecka, więc nie przeszkadza również w donoszeniu ciąży. Ale ofiary gwałtów, kobiety, które nie przeżywają ciąży i te, które nie są w stanie znieść śmierci chorego dziecka po kilku latach życia zazwyczaj nie są winne swojej sytuacji. Ale nie, przecież kościół zabrania.
In vitro. To jest dla mnie w ogóle niepojęte. Skoro każde życie jest święte i trzeba go bronić, to czym różni się mały człowiek z probówki od małego człowieka z natury? Jak zacofanym, zaściankowym i tępym ignorantem trzeba być, żeby uważać, że in vitro to dzieło szatana i w ogóle na stos!? Jak daleko sięga hipokryzja? Czemu jedno się uznaje, a drugiego nie?
Kto nam wyznacza te standardy człowieczeństwa? Absolut, który posłał swoje  pół-boskie dziecko na śmieć, a wszystkim innym na ziemi udowadniał, jak to fantastycznie żyć w cierpieniu i ascezie? Ten sam absolut, który chciał dowodu na lojalność wymagając zabicia Izaaka od jego ojca? Ten sam absolut, który powybijał rodzinę Hiobowi, bo się założył z diabłem? (Oczywiście, łaskawie  go później pobłogosławił i urodziły mu się nowe dzieci. Tamte stracone życia widocznie nie były istotne w miłosiernym, dobrym, sprawiedliwym planie boskim.)
Chrześcijańska hipokryzja to błędne koło. Niewielu chrześcijan potrafi zrozumieć własną wiarę, a co dopiero otaczający ich świat. Ci, którzy potrafią myśleć samodzielnie i wybierać rozwiązania dobre i nie generujące cierpienia powinni zostawać lekarzami.
Bo teraz to się trochę boję iść do lekarza. Jakoś nie wierzę, że na zapalenie płuc jest lepsza zimna woda święcona  niż antybiotyk . Zatem to jednak kwestia wiary…


KASIcka

środa, 30 kwietnia 2014

psychotest

Zadziwiające. Naprawdę. Całe życie wydaje ci się, że jesteś normalnym, ogarniętym (w pewnych widełkach) człowiekiem. Nie zastanawiasz się nad kwestią własnej normalności, bo i po co. Tzn., zastanawiasz się, ale nigdy nie tak poważnie, aby stwierdzić, że masz problem.  Już przechodzę do konkretu.
Gabinet psychologa.  Psychotesty na koparki, wózki jezdniowe i inne diabelskie machiny.
Stan grupy: 6, obecnych/nieobecnych: majonez.
Test nr 1
Imię i nazwisko - jak to szło…?
Adres - właściwie po co?
Data badania - ja nadal jestem na etapie imienia, powoli.
Czy jesteś osobą nerwową? - serio?
(…)
Czy Twoja matka jest/była dobrą kobietą? - ...
Czy odczuwasz przyjemność, gdy sprawiasz ból ludziom, których kochasz - (tata twierdzi, że tak, szczególnie jak jestem złośliwa)
Czy masz zmienne nastroje? - Tak. Nie.
Czy bywasz niezdecydowany? - Nie wiem.
Czy przyznajesz się do świadomych błędów? - Tak, ale to nie była moja wina, sam się rzucił na ten tasak.
Czy czasem nie masz ochoty żyć? - Nie, zawsze. Nie! Nie zawsze. Też nie… Kurczę, nie wiem.
(…)
Czy łatwo cię zranić? - to zależy czym. Głównie od rodzaju amunicji.
A tak serio, to było TAK/NIE, więc może dlatego zdałam.
Test nr 2
Seria obrazków do opracowania. Dopasuj brakujący fragment.
Seria A - przepraszam, czy to rozmowa wstępna do Media Markt?
Seria B - to jakiś podstęp musi być.
Seria C - Serio C?
Seria D - no ok,  coś jakby wyzwanie!
Seria E - jak na koniec to słabo…
Seria E, ppkt. 12 - o k***a. I nadal nie wiem, co tam miało być. A to nie szkoła, żeby spytać: a poda pani odpowiedzi??? Na szczęście, to było jedyne, w którym miałam  względny kłopot.
Test nr 3
Ustawić trzy pręty w jednej linii. Blondynka, zaczęłam, zanim było mi wolno. Zepsułam. Od nowa.
Zdane.
Test nr 4
Diody, pani ma u góry, i przyciski, i oburącz je proszę przyciskać, zrobimy próbę.
Nie zarejestrowałam słowa próba, więc nawalałam, jak głupi do sera, a diabeł gwoździ. Próba… Zrezygnowanie. Ale jak to, oburącz? Przecież nie przycisnę dwoma rękoma takiego małego pieprznika pod diodą! Aha, palcem… Po obu stronach… OK. To test na szybkość reakcji, czy inteligencję, bo się zgubiłam?
Oburącz znaczy dwoma palcami. Tymi samymi, tylko innymi.
Nieważne.
Test nr 5
Oczytaj wynik orzeczenia pisany ręcznie przez lekarza po wyjściu z gabinetu…
No bo "*skreśl stosownie do wyniku" może oznaczać zarówno "zdolny", jak też "goń się leszczu"…

Psychologia włącza komplikator. Człowiek zaczyna się zastanawiać nad swoją normalnością i wychodzi mu ujemny majonez…


KASIcka

niedziela, 13 kwietnia 2014

Drogi srogi pamiętniczku

Zastanawiam się nad ideą typu 'Drogi Pamiętniczku, jestem piętnastoletnim dziewczęciem i mam pstro w głowie, lol XOXO'. Ale mi przeszło. Choć de facto autoprezentacja jest najtrudniejszą sztuką pisania. Ostatnio tak bardzo skupiam się na tym, co chcę zrobić i osiągnąć, że przestałam zupełnie myśleć o tym, jaka jestem. Autentycznie, nie wiem, co o sobie powiedzieć i jak się opisać z jak najlepszej strony. Teraz mam wrażenie, że przestałam się znać. Frustrujące.  Jest parę oczywistych cech, których jestem świadoma. I paradoksalnie, wiedząc o swojej tendencji do bolesnej samokrytyki, wybuchanej ambicji i treści myślowej dość chaotycznej, lepiej, żebym nie zabierała się za autobiografię. Może kiedyś. Taka dygresja.
*
W ludziach jest coś pięknego. Zazwyczaj mnie irytują, ale muszę przyznać, że są fascynujący. Potrzebuję chwili, żeby to dostrzec. Było coś pięknego w zeżartej alkoholem kobiecie na dworcu, która szczerze ucieszyła się kanapką. Nerwowo i nieświadomie zasłaniała usta papierowym ręcznikiem, znanego zielonego koloru. W tym geście było coś uderzająco eleganckiego, tak jakby brudna męska kurtka, podarta apaszka na szyi i stare adidasy 3 numery za duże były zupełnie oddzielnym elementem jej osobowości. Elegancja, z jaką starała się ukryć uzębienie, okraszona zestresowanym chichotem, wydała się oczywista. Kim jest, co sobą reprezentowała, ile dzieci wychowała, czy miała męża? Czy to alkohol jest odpowiedzialny za tiki śmiechowe? Nie wiem. Ale nie zirytowała mnie absolutnie , a wręcz przeciwnie. Była sympatyczna. Czy byłaby tak sympatyczna, jako pani prezes w spółce handlowej?
Było coś pięknego w parze staruszków na rynku w Krakowie, w ich nieśmiałości i wielkiej czerwonej róży między nimi. Kiedy pocałowali się bezwstydnie na oczach całego małego krakowskiego świata, nikt nie zwracał na nich uwagi, choć byli fascynujący w swoim uczuciu. Czy są ze sobą od zawsze, czy to była właśnie pierwsza randka? Kim są, na co jeszcze oczekują w swoim bogatym w doświadczenia życiu i czy lubią precle?
Jakieś francuskojęzyczne dzieciaki biegały wokół pomnika, a trójka z nich rozsiadła się wygodnie na wystającej części. Jeden leżał między nimi z kawałkiem palmy wielkanocnej w zębach. Wszyscy trzej mieli białe, kolonijne czapeczki z daszkiem, pewnie, żeby łatwiej ich było zlokalizować. Wszyscy byli w dresach z krokiem w kolanach i mieli jakieś czadersko-szpanerskie plecaki i skejterskie buty. Układ, jaki stworzyli skojarzył mi się natychmiast z Tomkiem Sawyer'em w krótkich ogrodniczkach, wytartej koszuli i słomkowym kapeluszu, z kawałkiem źdźbła trawy w buzi. Czy oni kiedyś czytali Tomka Sawyer'a? Czy w ogóle jeżdżą na deskorolkach? Jeden kichnął. Czyli są prawdziwi. 
Prawdziwość ludzi polega na kichaniu. I potykaniu się. Systemy komputerowe wymagają potwierdzenia, że nie jest się robotem w postaci prośby o przepisanie kodu z obrazka. A powinny wymagać kichnięcia. 
Albo potknięcia się. To niby takie małe rzeczy, ale przecież rzeczy małe dają sylwetkę człowieczeństwa. Wszystko, co robimy w życiu - każde kichnięcie, potknięcie, każda publikacja i każdy postawiony dom – to wszystko tylko nas uczłowiecza. Czym byłby człowiek bez kichania?

Najpiękniejszy był dziś młody chłopak, który wyglądem nie zdradzał zbyt wielkich aspiracji czytacza. Wożąc się na szerokość całego przejścia w galerii handlowej w wielkiej napakowanej kurtce, połyskując starannie ogoloną głową, która żuła bardzo przestrzennie gumę, odpychał od siebie materię siłą woli. Albo raczej materia miała wolę schodzić mu z drogi. I nagle, zupełnie niespodziewanie, skręcił kark w lewo i zahamował! Zakręcając na pięcie , zamaszyście wkroczył do księgarni z oświeconym uśmiechem. 
Piękno nie zawsze jest takie oczywiste.
Ale czekolada zawsze jest boska.

Tyle.


KASIcka

niedziela, 23 marca 2014

Sport to zdrowie. Jeśli się przeżyje.

 Szarpnięta obowiązkiem, w przypływie sił i dobrych chęci, w trosce o zdrowie i samopoczucie wybrałam się na siłownię. Bo przecież trzeba wykorzystać flow, jak się ukazuje. Kręgosłup w strzępach, kark sztywny, jak pal Azji – nie ma co! Siłownia to jedyne rozsądne wyjście na wieczór. Zamknięta. Bo niedziela, czy coś i tylko do 19. Podniosłam zdezorientowana głowę na zegar nad recepcją. A jak, 19:01. W głowie zrodził mi się alternatywny pomysł – usiądę, obejrzę film i zjem ciastka. Myślami już miałam się wgryźć w kruche ciasteczko, swoją drogą, upieczone przeze mnie samą osobiście (aplauz mile widziany, a nawet wskazany), kiedy pani spojrzała w grafik i stwierdziła, że mają wolne miejsce na bieżniach. No dobra, w sumie i tak bym pewnie spędziła pół godziny na rowerku albo innym wioślarzu, narzucając sobie zabójcze, jak dla amatora mojego pokroju, tempo myśląc intensywnie o tych ciastkach... Pac, pieczątka w karnecie, kluczyk, ruch ku szatni, zatrzymanie, wsteczny; jak to, przepraszam, na bieżniach? Na bieżniach, takich wolnostojących, napędzanych siłą własnych mięśni. (Własnego czego?)
Mam wewnętrzną niechęć do bieżni. Podobną odczuwam wobec orczyków i innych szatańskich wyciągów narciarskich, na których wkłada się kotwicę między nogi i modli, żeby narty nie ugrzęzły na sztorc w śniegu. Otóż, bieżnia to oczywiście inne w działaniu, acz podobne w skutkach ustrojstwo. Orczyk czy bieżnia – ląduję ryjem na podłożu.
Sama nie wiem, czemu się przebrałam i tam poszłam. A, z poczucia troski o zdrowie i życie (ciastek głównie). Po pięciu minutach byłam zgrzana, jak sto pięćdziesiąt i dziękowałam w myślach za butelkę wody, którą tata mi narzucił przed wyjściem. Nie było mi jednak dane wychłeptać choćby łyka, bo ręce już mi się trzęsły. Ten przebiegły sprzęt oczywiście chciał mnie zabić. Zanim opanowałam choreografię, która polegała na wymachiwaniu nogą przed własnym nosem z jednoczesną zmianą powierzchni pod stopami i dociąganiem przeciwległego łokcia do kolana uniesionego w górę oraz kręceniem biodrami, jak kobyła (a podobno jeszcze gdzieś w tym powinnam była oddychać), okazało się, że teraz robimy co innego. Mimo wszystko jakoś sobie poradziłam z kolejnym wyzwaniem, przynajmniej do czasu. W końcu nie trafiłam stopą w boczny nieruchomy pasek i tąpnęłam na prawą stronę, podczas gdy lewa noga szukała podparcia na ruchomej bieżni. Zatrzymałam się na słupie nośnym metr dalej, więc w sumie nie najgorzej. Muszę przyznać, że ten układ wychodził mi najlepiej, bo udało mi się go powtórzyć jeszcze 5 razy, a przy innym ćwiczeniu wylądowałam na ścianie. Na szczęście, jedyną osobą, która to widziała była instruktorka, bo resztę miałam przed sobą tyłem. I dobrze, bo same mogłyby pospadać ze śmiechu.
Jak zawsze przy takich przedsięwzięciach sportowych, okazuje się, że jestem jedyną nieogarniętą, która jest pierwszy raz i nie ma pojęcia, co robić. Mój umysł w chwilach wysiłku fizycznego staje się mniej tolerancyjny na idealne sylwetki suchotnic, więc do zmęczenia i ciągłej walki o przeżycie doszło jeszcze pomstowanie. Cholera, jak ktoś ma taki zarąbisty tyłek i talię, to powinien siedzieć i jeść ciastka, bo może, a nie przychodzić na takie katorgi. W pewnej chwili złapałam się na wymyślaniu scenariusza, w którym te oto fantastycznie zbudowane laski po prostu tu pracują i dostają normalną pensję za podkurzanie ludzi, którzy faktycznie potrzebują sportu. Cóż, nie mam problemu z wagą, ani ze swoim wyglądem, ani z kompleksami na tle figury, a mimo wszystko starałam się nadążyć za modelowym efektem fitnessu w panterkowych leginsach, który miałam tuż przed sobą i za punkt honoru postawiłam sobie wdrapać się na tę rurę na bieżni w tempie (niemożliwym dla mnie), jakie przychodzi efektowi fitnessu z taką łatwością i wdziękiem. Okazało się, że jedynym sposobem, aby nie wybić sobie zębów jest robienie tego ćwiczenia raczej wolno i ostrożnie. W końcu nabrałam już takiej motywacji (choć nie wiem, czy to nie było pogodzenie się z losem i faktem, że i tak się ze mnie leje, a lądowanie na ścianie mam w miarę opanowane), że rozpędziłam się i zaczęłam biec. Bez lęku. Prawie. Zakończyłam trening zmordowana, przerażona i zirytowana tym, że wszystkie laski na sali umiały wszystko od początku do końca, a ja cudem uniknęłam złamań. Ale zakończyłam go rozciągnięciem kręgosłupa i stwierdzeniem, że nie dość, że nie jest złamany w siedmiu miejscach, to jeszcze jakby się poluzował. Niemal się wzruszyłam, gdy na koniec suchotnice w panterkowych leginsach zabiły brawo, a na ich czołach zobaczyłam kropelki potu. Czyli jednak one też się zmachały!
Natomiast żadna nie miała tak czerwonej facjaty, jak ja. Jak zobaczyłam się w lustrze, bo byłam w ciężkim szoku, że twarz mi jeszcze samoistnie nie wybuchła. W zdrowym ciele zdrowy (niewybuch) duch!
I nie wszamałam tego ciastka, co uważam za swój największy sukces. Na wszelki wypadek jednak nie wchodzę mu w drogę. Nigdy nic nie wiadomo... Ciastki są podstępne bardziej niż orczyki.



KASIcka

sobota, 22 marca 2014

Mam to w nosie.

Jako że zapachy odgrywają od pewnego czasu kluczową rolę w kształtowaniu się mojej kariery zawodowej, postanowiłam się poznęcać nad tym tematem. I kilkoma innymi. Nie o winie tym razem. Nie o jego tworzeniu. O tworzeniu się osobowości i kierunkach, jakie się wybiera przy nagłym rozwidleniu dróg. Odkryłam, że machinalnie sięgam po różne, acz konkretne, perfumy i wody. I jestem w ciężkim szoku, gdyż okazuje się, że spojrzenie na flakon powoduje retrospekcję, a otworzenie zatyczki potęguje ten efekt do stopnia wręcz maniakalnego. Muszę się z tym uporać, żeby w moją wizję przyszłości nie wdarł się żaden odór przeszłości.
Róża z jaśminem miała potencjał. Ogórkowe nuty trochę mnie niepokoiły, ale mimo to dałam się wciągnąć. To był czas poznawania siebie, sprawdzania swoich możliwości, czas muzyki klasycznej jak róża i umysłu czystego jak jaśmin. Niestety, przygniótł mnie niepokój (a może kontrabas?). Nie potrafiłabym żyć czyimś spojrzeniem na życie i planami na przyszłość.
Lawenda mnie zadziwiła symfonicznym power metalem. Podniosła poczucie wartości, wyciągnęła z przeświadczenia, że coś ze mną nie tak i zasypała wręcz uwielbieniem. Spleciony z nią rumianek ukoił stargane od różanych kolców myśli, ale wcale nie wprowadził spodziewanego spokoju.
Spokój całkowicie zmąciła mandarynka, która w akompaniamencie aloesu tłumaczyła mi fizykę i potrafiła spacerować kilometrami bez utraty sił. Fizyki nadal nie umiem, ale przecież nie o nią się rozchodziło. Chodziło o latanie, aloes jak skrzydła, wprowadzał wolność i bezproblemowość. Do czasu.
Czarna porzeczka, malina, cyklamen, frezja i piżmo, dużo tego, miały moc. Moc na dwóch kołach. I słuch absolutny, i jeszcze talent fotograficzny. Jednak wielość cech pożądanych nie stanowi całości, a jedynie wielość cech pożądanych. Poza tym, jakaś niedojrzała ta malina była.
Jagody, magnolia i drewno były boguduchawinne, przysięgam. Źle wybrały, chociaż je uwielbiam. Typ doskonały - dobry, miły, troskliwy zapach, huśtający człowieka pod krzewem magnolii i dający silne, drewniane podstawy. Takie trzeba oszczędzać, pod żadnym pozorem nie wykańczać. Teraz to wiem, dlatego, że się kończy flakon.
Owoc satsumy i trzcina cukrowa to mieszanina skończona esencji agresji, garści psychopatii, nadmiaru przerywania w połowie zdania, podwójnej porcji samouwielbienia i egotyzmu, z wisienką na torcie, jaką jest kawał chuja.
Przez chwilę miałam niewyjaśnioną potrzebę zapisania liter na kartkach samoprzylepnych i oznaczeniu butelek jedna po drugiej. Powstrzymałam się, bo przecież i tak je biorę na węch.



Całe 6 sztuk. Ogórkowa róża rozjaśminia mi umysł i pomaga opanować stres. Lawenda mnie romantyzuje, boję się trochę jej używać. Mandarynka i aloes, jakby odkurzone (w sumie, leżały w szufladzie) przypomniały mi o bardzo ważnej części mnie – poszukiwaniu rozwoju. Piżmo i ferajna śmieje się pod nosem z mojej naiwności i skłonności do zachłystywania się byle czym. Magnolia wywołuje poczucie winy, a jednocześnie pomaga uwierzyć w ludzi – nie wszyscy są do bani, choć satsuma i trzcina nauczyły mnie, że takie podejście jest bezpieczniejsze. Niestety, zauważam, iż po satsumie nie mam zbytniej ochoty eksperymentować z zapachami. A jednak, wracam do niej, kiedy potrzebuję silnego kopa na batalię ze światem. Cóż, agresja rodzi agresję… Do tego stopnia, że nie będę szukać 7 zapachu. Siódemka jest taka… doskonale nieparzysta, skomplikowanie prosta, szablonowo nieograniczona…? Taka boska.
A nie ma takich ludzi.

KASIcka

wtorek, 25 lutego 2014

Pobudka!

Przedwczesna wiosna, no proszę. Choć podobno nie taka wczesna. Że niby zawsze zaczyna się wcześniej, wbrew pozorom. Ziemia zaczyna pachnieć inaczej, a raczej w ogóle zaczyna pachnieć. Czekam na pierwszy deszcz, po którym mokre podłoże będzie definitywnie wydawać woń wiosny. Odnoszę wrażenie, że nie będzie trzeba czekać długo. Ptaki pochrzaniają po niebie kluczami (nie hebli stolarskich), śpiewają jakieś dziwne piosenki przywleczone z ciepłych krajów. Muchy budzą się i stają się niewiarygodnie bezczelne. I chociaż miejscami drogi z rana świecą się niekomfortowo przymrozkiem i solidniejszy powiew wiatru wydmuchuje płuca przez uszy, a rękawiczki nadal są miłą niespodzianką w kieszeniach, to idzie wiosna. Czuję ją w entuzjazmie, który budzi mnie, kiedy budzik okaże się nieprzekonujący, widzę ją w słońcu, które już zaczyna powoli opalać i wybarwiać piegi i słyszę w zbulwersowanym świergocie ptaków, zaskoczonych lutową zmianą środowiska. Niedawno było mi dane wleźć na lodowisko na jeziorze, a teraz widzę na nim wesołe zmarszczki fal. Dopiero co palce odpadały mi z zimna i braku czucia przy minusowych temperaturach, a teraz zrzucam rękawice i pracuję w rozpiętej kurtce. Zaczynam poważnie zastanawiać się nad zmianą opon na letnie. Dziś nawet przez sekundę pomyślałam o rowerze. Możliwe, że fakt wtarabanienia się na niego po ciemku w piwnicy miał w tym swój udział, ale mimo wszystko – pomysł stricte wiosenny. Dawcy na motórach wylegli na ulice, spacerowiczów co nie miara, warzywa na rynku jakieś ładniejsze.
Przedwczesna wiosna podnosi ciśnienie i otrząsa z zimowego zapomnienia. Choć zima nieszczególnie dawała się w tym roku we znaki, to klimat deszczowego grudnia spowolnił procesy metaboliczne i umysłowe. Tak, gdyby ten stan potrwał dłużej, zaczęłabym się cofać emocjonalnie. Czas na przemyślenia, analizy przeszłości, postanowienia na przyszłość i wzmacnianie swojego ego uważam za zakończony. Wiosna nakazuje zaczynać nowy etap, intensywny, rozwijający, motywujący, z otwartym na świat i ludzi, czystym i chłonnym umysłem.
Zajęcia z enologii zaczęły się zatem w dobrym momencie. Czuję, że dobrze zrobiłam. Wiedza, którą zdobyłam do tej pory daje mi umiejętności odtwórcze, i choć to oczywiście początek, chcę więcej. Potrzebuję usystematyzowania wiedzy, wyjaśnienia teorii, otworzenia drzwi kreatywności i te studia mi to dadzą.
I niemiecki. Muszę się naumieć niemieckiego. Ordnung muss sein.
W związku z tym, jest sprawa… Kupię dodatkowe godziny do doby, kontakt pod numerem (…)


KASIcka

środa, 8 stycznia 2014

in my mind

"This is how I show my love.

I made it in my mind because

I blame it on my A.D.D. baby"

Sail, Awolnation

Miłość platoniczna jest straszna (ewentualnie przystojna, jak Logan). Oczywiście, nie tak straszna, jak ta realna, ale zawsze. Oglądasz sobie, niczego nie podejrzewając, film i nagle pokazuje się on! (albo ona!) No i koniec. Grafika Google przewrócona na lewą stronę, Filmweb w strzępach, transfer filmów zapchany siedmioma nowymi, co ten biedny komputer się ma. I oglądasz te filmy i te zdjęcia, i patrzysz z uwielbieniem i przyglądasz się, i śmiejesz z nie śmiesznych żartów bohatera, i robisz ogromny błąd. Utożsamiasz aktora z człowiekiem. Tak oto  powstaje platoniczny związek z osobą o 100 twarzach, która nie ma zielonego pojęcia o twoim istnieniu, w związku z tym zdradza cię i nie dba o ciebie, co więcej, nie ma dla ciebie czasu, mieszka szmat drogi w drugą stronę i nie zapewnia o swojej miłości. I tak dobrze, bo niektórzy tak mają na żywo.
To oczywiście w końcu przechodzi (wciąż czekam). Kiedy już obejrzysz wszystkie filmy i wywiady, niedosyt powoduje samospalenie. Czasem jednak trzeba porwać się na desperackie próby przywłaszczenia sobie namacalnej namiastki miłości (obudowa do iPohna z Loganem Lermanem!), ale na szczęście to niegroźne społecznie pierdoły (zabiję za koszulkę z Cillianem Murphy). W każdym razie, nie rób tego (chyba, że to L.L. albo Cillian), psychikę masz jedną. Jak wątrobę.
Zanim jednak płomienny romans przez szybkę zgaśnie uświadamiasz sobie parę małych szczególików dotyczących twojego życia. Po pierwsze, szukasz w twarzach swoich pięknych iluzji kogoś, kogo już dobrze znasz. To frustrujące, kiedy nagle zauważasz podobieństwo do realnej osoby i wychodzi na to, że twój gust jest tak bardzo przewidywalny. Po drugie, marnujesz swój czas, chyba że to naprawdę dobre filmy (Cillian nie gra w złych). And last but not least, jesteś prawdopodobnie paskudnie samotny.

KASIcka

P.S.:  Znalazłam serial Peaky Blinders z Cillianem Murphy. Choroba trwa.



źródło obrazka: http://www.wonderlandmagazine.com/2012/10/logan-lerman-perks-of-the-job/

środa, 1 stycznia 2014

2014, yay!

Obawiam się, że każdy Sylwester jest do bani. Przedostatni spędziłam przy człowieku, który okazał się psychopatą. Ten,  cóż, siedząc na klatce schodowej (czysta i w miarę cicha) i pisząc bloga.
Wiem, jaka jestem. Wiem, że będę ignorowana, niezależnie od stanu lakieru na paznokciach (bo mi głupiej przeszło przez myśl, że ktoś zauważy, iż mi się ów lakier zdarł, skoro nikt nie zauważył, że istnieję ). Dla wszystkich zainteresowanych - na imprezy się kategorycznie nie nadaję.
Nadają się delikwenci, po których od godziny non stop jeżdżą karetki. Tacy, co to bez 0,7 nie podchodzą do odpalania fajerwerków. Lub tacy, co to po prostu lubią.
Żeby umieć się znaleźć wśród ludzi, trzeba kogoś mieć, a ja nikogo nie mam. Nikt mnie nie trzyma w ryzach, kiedy mam dość, nikt nie mówi o wspaniałościach przyszłego roku, nikt nie ratuje całokształtu przed całkowitą klapą dobrego wspomnienia.
Jestem. Tylko jestem. Nie mam absolutnie nic do zaoferowania w kwestii upijania się, towarzyskości, tańca, uroku osobistego i zdobywania serc nieznajomych. Szczególnie nieswoich nieznajomych. Tak bardzo nie pasuję, że aż mi z tym dobrze. Nawet jeśli siedzę na klatce schodowej i słucham trzasku windy.
Jestem indywiduum. Jestem daleko. Jestem z perspektywą.
Mam plan na ten rok. Mam plan na własne życie. Czuję się samookreślona. Stanowię samą siebie i planuję być. Mam konkrety. Nie chcę kończyć się na Sylwestrach, nie chcę na to patrzeć, nie chcę z tym obcować.
Chcę być inspiracją, chociażby dla samej siebie. To zawsze coś.
To coś.

K.