czwartek, 28 listopada 2013

na 6 biegu w dorosłość

I nagle, jak gdyby nigdy nic, człowiek uświadamia sobie, że jest dorosły. Oczywiście, uświadamia to sobie jakieś 200 razy w okolicach matury i pierwszej pracy na umowę zlecenie, na stancji na studiach, wkładając kartę do bankomatu, rezygnując ze snu, wracając do domu nad ranem, czując na karku ciężki dech promotora, widząc odpowiednią ilość kresek na teście ciążowym – wiadomo. U mnie to samochód i odpowiedzialność cywilno-prawna, jaką się przewiązałam w pasie, skacząc z radości.

Każdy jest skonstruowany inaczej, niektórzy rodzą sobie dzieci, bo w tym upatrują przyszłości, inni biorą ślub, bo nie warto w życiu być samotnym, jeszcze inni są wiecznymi studentami i każdym kolejnym doktoratem pogłębiają przynależność do systemu edukacji, są i tacy, co studia uważają za stratę czasu i stawiają na pieniążki i pieniążki, a jak się znudzi to pieniążki. Nie mówię, że to źle. To fantastycznie, że ludzie są różni. Do tej pory nie rozumiałam idei zakładania rodziny koło 20-tki. Och, nie nie. Nadal nie rozumiem. Ale zaczynam łapać, o co w tym wszystkim chodzi. Mnogość aspiracji życiowych jest wbrew pozorom zatrważająca, a każda, każdziutka aspiracja opiera się na dorosłej decyzji i świadomości życia. Zawsze podskórnie współczułam koleżankom ze szkoły, wrzucającym na fejsa zdjęcia swoich dzieci rok po maturze, kiedy ja stawiałam dzbanek kawy na rozchybotanym stosie podręczników od prawa i ekonomii. Teraz sobie podskórnie myślę, że może one właśnie tak chciały (choć wewnętrzna część naskórka nadal ma co do tego wątpliwości). Może ci, co żyć bez siebie nie mogą, naprawdę są ze sobą na stałe związani. Może tytuły naukowe dają nieziemską satysfakcję i radość, jakiej nie potrafię sobie wyobrazić. Może pieniążki się opłacają.

Nagle uświadomiłam sobie, że nie każdy myśli tak, jak ja. Każdy ma swój system wartości, swoje wychowanie, swoje otoczenie i swoje szanse. Każdy do czegoś dąży, nawet jeśli wydaje mu się, że stoi w miejscu.

Nagle dorosłam. Nagle uświadomiłam sobie, że nikt nie ma tych samych, tak samo sformułowanych i podobnie silnych racji, jak ja...

Na przykład, na pewno nie pani w skarbówce.


KASIcka

poniedziałek, 4 listopada 2013

zimna fermentacja

I nastał liści opad. Nim się obejrzałam, reklamy telefonii komórkowej poszły z grubej rury z mikołajem i choinką. Cieszy mnie, że udało mi się uchwycić moment złota, czerwieni i żółci (o kolorze mówię, o kolorze) grający na żywych organizmach. Winnica też poddała się jesieni. Dane mi było podróżować samotnie po szosach w lasach z tak niesamowitym pancerzem koloru, że aż chciało mi się zwolnić i dobrze zapamiętać ten widok. Zwykle przesypiam jesień. Zwykle nie obudzę się na kasztany, zwykle już jest szaro i mokro. Ale koniec z tym. Życie się zmienia, dynamika planów i dążeń jest potrzebna do rozwoju. Kiedy chcesz coś robić i wiesz, że to kochasz statyczność musi odejść. Spanie do południa, choć zdawało mi się, że niezbędne do funkcjonowania, okazało się tak nieistotne, jak zeszłoroczny śnieg. Sen, za który dałabym się niedawno pokroić, przegrał z potrzebą dłuższego dnia. Funkcjonowanie od 5 rano daje nadprogramowy czas na organizację. I na pasję.
by Tomasz Kasicki

Zbiory pod egidą pasjonatki wypadły całkiem nieźle, nie chwaląc się. Chwaląc ludzi, którzy zostali masowo zaangażowani w pracę. W grupie jest moc. Byłam w tym, widziałam, doceniłam. Człowiek nie bez powodu jest zwierzęciem stadnym. Sam nie jest w stanie zrobić nic. Grunt to dobra współpraca i dobrzy ludzie.

Kolejny etap otwarty. Na razie przyjmuję to wszystko na spokojnie, na zasadzie zimnej fermentacji. Krok po kroku. Po roku anglistyki przerzucam się na intensywny kurs niemieckiego. Po dyplomie z europeistyki zaczynam równie egzotycznie brzmiącą enologię. Nie przejmuję się, że ludzie nie wiedzą, co to znaczy. Wierzę, że się dowiedzą i że może kiedyś, kiedyś będę mieć w tym swój udział. Na razie uczę się pokory dla własnych ograniczeń, uczę się rozumieć, że nie wszystko można pojąć i zapamiętać natychmiast, uczę się, że każdy potrzebuje praktyki i własnych błędów, żeby móc używać czasowników w trybie dokonanym czasu przeszłego.

Na razie zrobię, nauczę się, dam radę, pochwalę się.

„Ludzie wierzą, że aby zdobyć sukces, trzeba wcześnie wstawać. Otóż nie – trzeba wstawać w dobrym humorze.”
Marcel Achard

(a wczesne wstawanie swoją drogą)
KASIcka

piątek, 18 października 2013

wybory na przyszłość

Najpierw jest malutkie jak fasolka. Generalnie niczego sobą nie reprezentuje, a Ty już wiążesz z nim wielkie nadzieje. Zastanawiasz się, jak je nazwać. Co dla niego przygotować. Co z niego wyrośnie. Jakie będzie i co osiągnie. Twój świat w jednej chwili staje na głowie, żeby zostać w takim ułożeniu jeszcze kilka miesięcy. Przez ten czas dbasz o nie, jak o największy skarb. O siebie też, przecież nie możesz go zawieść, przecież to Twoja latorośl. 
W końcu rodzi się, w pełni już ukształtowana mała idealna forma, która kiedyś będzie wielka i świetna. Zaczynają się nieprzespane noce, zmęczenie, poświęcenie. Wszystko kręci się wokół niego, zapominasz jeść i nie dbasz o wygląd. Robisz wszystko, żeby tylko jemu było dobrze. Martwisz się, żeby nie zachorowało, nie lubisz, gdy moknie na deszczu. Zasięgasz porad mądrzejszych od siebie, bo nie chcesz popełnić żadnych błędów w jego rozwoju. Strach o jego przyszłość wiąże się z ekscytacją. Czujesz się tak, jakby to było Twoje osobiste przeżycie. 
Obserwujesz, jak staje się dojrzałe i  w końcu nadchodzi dzień, kiedy musi wejść w samodzielny etap. Eskortujesz je do końca i pozwalasz, aby wymieszało się z innymi. Teraz już musi sobie radzić samo.



Kiedy  z prasy trafi do zbiornika, potrzebuje jeszcze siarki, drożdży i pożywki, żeby zacząć fermentację i po jakimś czasie możesz tylko obserwować postępy.

Powstaje piękno, pachnące i magiczne, które butelkujesz i etykietujesz radością. Ma swoje najlepsze lata, a później zaczyna się starzeć i już wiesz, że wino to życie.



KASIcka

niedziela, 13 października 2013

Ubodzy mózgiem

Kiedyś biegałam do kościoła 2 do 3 razy w tygodniu. Bo wiara wydawała mi się świetnym kierunkiem. Bo kościół zawsze był miejscem pięknym, tajemniczym, pachnącym kadzidłem, zawsze miał otwarte drzwi (póki nie chciałam wejść tam poza mszą) i ludzi, którzy byli inni, niż debile w szkole. Nie mówię, że moja generacja pchnęła mnie ku chrześcijaństwu, ale na pewno wtedy wydawało mi się ono jedyną właściwą alternatywą. Szukając towarzystwa inteligentnego, uduchowionego, mającego jakieś wartości trafiłam do salek, na młodzieżówki i spotkania różańcowe. Zaczęłam jeździć na pielgrzymki, Lednice, Góry Tabor i inne tego typu. Z młodzieżą pracowali chrystusowcy, przenoszeni z miejscowości do miejscowości, zawsze było wokół nich dużo ludzi. Prawdopodobnie był to dotychczas the time of my life. Kiedy wyjechał jeden z najbardziej wiarygodnych księży (który de facto miał powołanie i można go było spokojnie nazwać kapłanem z prawdziwego zdarzenia), przyjechał kolejny. I też wcale nie był zły. Miał tylko jeden, zaiste niemal nieistotny, mankamencik. Okazało się, że w poprzedniej parafii molestował jakąś dziewczynkę. Od tej pory nie wierzę w kościół i w księży. Idąc do przybytku, teoretycznie bożego, nie mogę być pewna, że człowiek wygłaszający kazanie jest normalny. 
Wiem, że ten temat zrobił się nabrzmiały od nowości w ostatnim czasie, ale może to dobrze. To genialny moment, kiedy obecny papież jest spoko kolesiem i wydaje się jedynym, który wie, o co chodzi w tym całym chrześcijaństwie i byciu u Bogim. Jego wyborcy zapewne już żałują, skoro wprowadza zasady, które niekoniecznie są im w smak. No litości, zrezygnować z kasy, samochodów i wygód???
W każdym razie, księża stali się w ostatnio symbolem pedofilii, choć na pewno wielu uczciwych to krzywdzi. Rozsądek i logika podpowiada, żeby nie traktować księży pedofili jako tych gorszych niż świeccy, bo prawnie niczym się nie różnią. Mają te same prawa człowieka, obowiązki obywatelskie, kulturowe poczucie moralności, takie same żołądki i wolną wolę. A mimo to, szlag nas trafia bardziej, kiedy to ten pierwszy zabiera się za dziecko. Statystycznie dzieci szybciej zaufają księdzu, niż obcemu na ulicy. Generalnie, zjawisko wykorzystywania seksualnego dzieci rodzi agresję. Mam milion pomysłów na ukaranie takich ludzi, tysiące konstrukcji urządzeń robiących okrutną krzywdę, zarówno mężczyznom, jak i kobietom, bo przecież żeńska forma pedofila również istnieje, nie mówiąc o matkach mordujących i katujących własne dzieci. W głębi siebie staję się oprawcą  i wiem, że jest to dalekie od chrześcijańskiej postawy, jakiej usilnie w smarkatych latach próbowałam się nauczyć. 
JAK MOŻNA iść w stronę szeroko pojętego Boga, poświęcać życie na naukę, zgłębianie wiary, egzystencję w celibacie – świadomie, psia dupa jego mać – i po tym wszystkim zacząć bezczelnie wykorzystywać naiwność głupich jeszcze dzieci? Jak w ogóle można wykorzystywać dzieci? Czym to się różni od niewolniczej pracy, głodzenia, zmuszania do upokarzających zajęć? Czym różni się od ludobójstwa czy terroryzmu? Dlaczego mały człowiek ma płacić za to, że mamusia z tatusiem są pół mózgami i nie wiedzą, że przed niechcianą ciążą można się zabezpieczyć , niekoniecznie wykorzystując w celu pozbycia się problemu późną aborcję. Dlaczego ludzie odkrywający w sobie upośledzenie seksualne w postaci zainteresowania ministrantami nie poddadzą się kastracji farmakologicznej? Po cholerę księdzu popęd i płodność, skoro złożył śluby? Gdyby faktycznie mieli jaja, zrobiliby coś z tym. Ale nie, czemu być dobrym człowiekiem w służbie Boga, skoro można być ostatnią szmatą ukrywającą chore skłonności pod sutanną? Po co poprawiać reputację kościoła, czy też Kościoła, skoro można się przenosić z parafii do parafii przebierając w chłopcach i dziewczynkach, tak dla różnorodności? Po co zachować godność i moralność, skoro przecież w wielu przypadkach wcale nie musi się to wydać? Po co być człowiekiem, skoro można być obleśną mendą? Co to ma być? Zmodyfikowane wyprawy krzyżowe? Zniszczmy zło już w powijakach, najlepiej jeszcze w pieluchach! A tekst o tym, że to patologie w rodzinie są przyczyną pedofilii w kościołach? No tak, oczywiście. Wykorzystam cię, albowiem w domu i tak masz przepieprzone! Lepiej już nie będzie, człowiek jest na wyginięciu.



Choć może właściwie człowiek wyginął już dawno temu.



KASIcka

środa, 2 października 2013

Moje prawo do informacji.

 Codzienny przegląd prasy. Cóż za gratka.

Belgia. 44-latek poddaje się eutanazji, ponieważ operacja zmiany płci nie spełniła jego oczekiwań.

Polska. Dziecko wzięte do rodziny zastępczej je z podłogi przez trzy lata raz dziennie.
Polska. Matka półtorarocznego Szymona nie przyznaje się do zabójstwa dziecka
Polska. Zabiła dziecko, już nie będzie nauczycielką
Polska. Zarzut dzieciobójstwa dla 21-latki. Policja poszukuje ciała dziecka.
Wielka Brytania. Czteroletnie dziecko głodzone, w końcu zabite.
USA. Zabił nastolatka, bo był czarny.
Wielka Brytania. Troje Polaków zabiło Brytyjkę dla polisy.
USA. 52-letni Ariel Castro przez ponad dziesięć lat przetrzymał i gwałcił w swoim domu trzy kobiety.
Polska. 17 zarzutów, 12 ofiar. Ksiądz oskarżony o gwałt.
Hiszpania. Wybuch bomby w katedrze.
Polska. Matka z dwójką dzieci wjechała pod pociąg.
Irlandia. Papież zdymisjonował biskupa w związku ze sprawą pedofilii.
Świat. Co ósmy człowiek cierpi z powodu głodu.
I’m out. 


KASIcka


środa, 25 września 2013

fejsfotobuk

             Skupmy się na masie komercji internetowej. Czy jeśli nie zaznacza się statusu związku na fejsie, mimo że się w takim jest, to czy to jest życie na kocią łapę czy na kocią mordę? Czy nowa fryzura wymaga palnięcia nowego profilowego? I wreszcie, implikując, czy zachowania społeczne w Internecie są de facto tak płytkie, jak się nam wydaje? Nam?

Zastanowiłam się dziś nad sobą i zauważyłam kilka sygnałów, nie wiem natomiast, do którego stopnia są one niepokojące.

Pierwsze pytanie mnie wprawdzie nie dotyczy, ale intryguje mnie po rejestracji zachowań moich znajomych, bliższych, dalszych, z gwiazdką czy bez. Poinformowanie całego naszego świata o związku jest tym, czego jednocześnie się chce i się nie chce. Sądzę, że jakby się uprzeć, to zmiana statusu jest czymś w rodzaju zawarcia małżeństwa. Oczywiście, nie dosłownie. Legalizacja, społeczne przyzwolenie, duble zaproszenia na wydarzenie, bo przecież widać, że są razem. Traktowanie ludzi, jako swoistego oni, zamiast ona albo on. Ceremonia jest skromna i krótka, za to na wesele zaprasza się całe grono. Znajomych. Rzecz jasna.

Jeśli chodzi o tego fryzjera, to rozkminiam kwestię budowania wizerunku, jakkolwiek to się sprawdza w Internecie. Wrzucam info i foty na swoją tablicę w określonych przypadkach .

1.       kiedy coś mnie wybitnie zirytuje. FB jest genialnym miejscem do siania ironii i sarkazmu zaprawionych złością na ludzką głupotę. Ci inteligentni zrozumieją, resztą nie muszę się przejmować.

2.       kiedy coś mi się wybitnie spodoba. Robię zdjęcie wschodu słońca we mgle i czuję, że muszę podzielić się tym widokiem z tymi chętnymi, którym Bóg błogosławił i nie wstają o 5.

3.       kiedy coś wybitnie pasuje do rzeczywistości danej czasoprzestrzeni. Przecież po to tak naprawdę jest ten portal – aby budować system skojarzeń i więzi międzyludzkich opartych na Internecie. Bo nikt mi nie wmówi, że jest to narzędzie realnej komunikacji.

Wydaje mi się, że większość ludzi ma dokładnie ten sam tok myślenia, jeśli chodzi o swoją obecność w najpotężniejszym obecnie medium, jakim jest sieć. Tylko… Tylko o ile tok myślenia jest ten sam, to upodobania i punkt widzenia to zupełnie inna sprawa. Dlatego ja wrzucam wschód słońca, a ktoś inny swoją półnagą dziewczynę, bo jego akurat to zachwyca. Nie rozumiem tylko jednego. Wschód i tak mogą obejrzeć wszyscy, nie jest prywatny…  Ciężko jest się kłócić ze względnością gustów, o ile w ogóle jest to możliwe, ale cały czas uprawiamy para konstruktywną krytykę i nie potrafimy zrozumieć upodobań innych. Trzeba się do tego przyznać jasno i wyraźnie: komentarz ‘rozumiem cię’ jest w większości przypadków wierutnym kłamstwem.

Nawiązując do tego rozumienia, w wyjątku potwierdzającym regułę, dziewczyny zmieniające zdjęcie profilowe tuż po wizycie u fryzjera jestem w stanie zrozumieć. Tak szczerze, która z nas ma czas, chęci i umiejętności, żeby codziennie powtarzać wyczyn fryzjerki? No właśnie, wypada uwiecznić. Mi się na szczęście nie chce… Ale nie ma nic złego w tym, że chce się wyglądać najlepiej, jak się da na stronie. W końcu to miejsce, w którym nie trzeba się spieszyć z reakcją i wyglądem. Nie trzeba udawać bystrej/go. Zwykle jest czas na ripostę. Pisanie postów jest bardzo podobną sprawą do wrzucania nowej foty. Sprawdzam, czytam, poprawiam, stawiam się na miejscu czytelnika, czy zrozumie, czy źle nie odbierze i choć zwykle mnie to dogłębnie nie obchodzi, wracając do punktu 1, to staram się wypaść intelektualnie jak najlepiej. Nie cuduję i nie wymyślam bzdur, piszę szczerze i bez ubarwień, ale lubię bawić się słowem, gramatyką, składnią, lubię, żeby to było spójne, finezyjne, ale nie miałkie. Chcę, żeby było moje i żeby ten, kto tu się zagubi zapamiętał styl, intonację i barwę. Ze zdjęciami w sieci jest podobnie. Wszyscy chcemy być jak najlepiej kupieni, ale nikt się nie chce sprzedać.

Ot, Internet.

KASIcka

wtorek, 24 września 2013

Człowiek pociągowy

Kawałek przed Poznaniem, jak zawsze powrót do domu po 24 godzinach. Piję kolejną warsową herbatę, dającą mi miejscówkę w pociągu, jakiej tanie linie nie były w stanie mi zaoferować. Po co dołożyć wagon do za krótkiego składu? Telefon pada na twarz i jest mi zimno i niewyspanie. Ale nic to, myślę sobie dziarsko, taka cena za rozbijanie się po Polsce w czasie ekspresowym.
Chwilę później,  w sekundowym dramacie, gorący Earl Grey zalewa mi szyję i dekolt. Czy ja mówiłam coś o zimnie? Po pół godziny od zahamowania w szczerym polu dostajemy informację, że nasz pociąg kogoś rozjechał. Arena została otwarta...
*
Wieka aktorka (pewnie teatralna, bo znam ją tylko z Klanu) wybucha teatralnym śmiechem i mówi perliście, że och, och, jak można nie zauważyć pociągu. Inni, zapewne oczarowani blaskiem gwiazdy, powtarzają jej taktowną i finezyjną ironię, jęcząc bliskim do słuchawek, że kretyn, że samobójca, że do fryzjera przepadło... Przemiły pan z Warsu, który z czystej sympatii chciał nas wcześniej wyrzucić z wagonu restauracyjnego w ścisk na korytarzach, bo niewiele zamawiamy, przekazał nam, że za chwilę przyjedzie inny pociąg i nas awaryjnie zgarnie. Więc wylewam się z falą na torowisko. Łapie mnie dół na widok gasnących świateł karetki, ale muszę się ogarniać, bo okazuje się, że pociąg bez peronu jest w cholerę wysoki. Tracę minimalnie równowagę, ale buty na obcasie asymilują się z podłożem pełniąc funkcję raków. Słyszę i nie wierzę, że zaraz będzie kolejna ofiara, ha ha ha ha. Nawet nie próbuję patrzeć na gościa, bo faktycznie, ofiara. Widzę morony podbiegające bliżej, żeby zrobić zdjęcie swoimi iPhonami. Nachodzi mnie sekundowy napad agresji na ludzką głupotę i ignorancję. Chce mi się płakać, sama nie wiem, czy dlatego, że ta nasza ignorancka masa zabiła właśnie człowieka, czy dlatego, że ludzie to złamasy umysłowe. Wychodząc z dołka wdeptuję w znicz. O ironio, cztery setki ignorantów zajaranych krwią, chcących koniecznie odprawić rytuał Szybko Szybko Tylko Wrzucę Na Fejsa, i nikt inny w to nie wdeptuje. Znów mnie dopada złość, mam ochotę podnieść zieloną, sfatygowaną świeczkę i trafić kogoś w łeb. Wreszcie, całkiem szybko zresztą, przyjeżdża Berlin i upycha stos ludzkiej znieczulicy po dwóch w szeregu - odlicz. Aktorka siada, wyciąga telefon i zaczyna służbową rozmowę tak, żeby wszyscy słyszeli, że pracuje właśnie nad scenariuszem. Zaiste, teatralnym szeptem. Ruszamy w stronę Poznania, zagadka, co robią ludzie?
Przyciskają nosy do szyb, żeby zobaczyć ślady krwi na czole pociągu i wydać z siebie przeciągłe 'oooooooooch', które w porę przeewoluowało z 'łaaaaał...!'.
Premierze, już wiemy, jak żyć - Chleba i Igrzysk!

' Siódmą planetą była Ziemia. Ziemia nie jest byle jaką planetą. Liczy sobie stu jedenastu królów (nie pomijając oczywiście królów murzyńskich), siedem tysięcy geografów, dziewięćset tysięcy bankierów, siedem i pół miliona pijaków, trzysta jedenaście milionów próżnych - krótko mówiąc: około dwóch miliardów dorosłych.'
Mały Książę, Antoine de Saint-Exupéry

KASIcka

poniedziałek, 9 września 2013

Etapowo

Pewnego dnia zaczyna się kolejny etap. Nie wiem, czy to ten pogodzenia, czy totalnej rezygnacji, śmiem jednak stwierdzić, że można te terminy stosować zamiennie.
Każdy ma w życiu tę chwilę słabości, w której decyduje się postawić wszystko na kartę szczęścia kogoś innego. Podświadomie zaczyna się myśleć o niespodziankach, jakie tej osobie można zrobić. Realizuje się plany, nie do końca kompatybilne z własnym realnym otoczeniem. Nastawia się i nastraja na wizytę, na podróż przez pół świata, bo przecież ten ktoś jest tego wart. Zaczyna się troszkę zaniedbywać przyjaciół, ale to przyjaciele - muszą zrozumieć. Wymigiwanie się znajomym też jakoś da się łyknąć. Gorzej z konfliktem, jaki rodzi się na łamach rodziny. Wiadomo, że rodzice mają zawsze jakiś złożony i piękny scenariusz życia i szczęścia dziecka. Książę na białym koniu (gwoli ścisłości taki koń to siwek, nie biały), bajka z happy endem, wnuki itd. Zwykle nie stoją murem za swoją wersją, ale systematycznie będą walczyć z taką, w której Roszponka ma łamliwe końcówki i spieprza się ze swojej wieży skręcając kark. Tak też, brnie się na skręcenie karku, niczego nieświadomym, aż w końcu nie ma już odwrotu. Oddało sie serce, duszę, przyjaciół, głupi zapach kosmetyki powoduje skurcze mózgu i wyłączenie logicznego myślenia, każdy kontakt jest długo wstrzymywanym głebokim oddechem. Zaczyna być pięknie. Zaczyna się nawet myśleć, że to ten, że może można rozważyć zmianę poglądów na małżeństwo i rodzinę. Zaczyna się po prostu mieć coś z garem. Ale przecież miłość to wieczna wiosna, wszystko kwitnie, mnożą się chwile, wspomnienia, skojarzenia. Tworzą się systemy uzależnień i tęsknień, radości i bezgraniczego szaleństwa, które jest motorem dla życia. Tak, chce się żyć.
I na tym właśnie, wyżej wymienionym etapie można zebrać wszystkie te śliczności, słodkości, piękności i radości, wspomnienia, chwile, poświęcenia (o nadziejach nie wspomnę), uformować swój własny stos miłości i rozbić o kant dupy.
Polecam,
Katarzyna KASIcka

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

kobieta w bałaganie



Kto powiedział, że nie mogę nikogo wyciąć ze zdjęć nierzeczywistych? Piksele da się ciąć. Z rwaniem gorzej. Zająłeś prawie 4 GB, marnotractwo. Krok do przodu. Sukcesywnie usuwam, jakby rytualnie odprawione gusła, jakby odczynić zły urok, jakby odczarować. Się. Nie można nienawidzić non stop, od tego jest zgaga.

Plan jest prosty. Nienawidzę sobie trzy razy w tygodniu, po miesiącu zmniejszę dawkę do jednego dnia, takiego najbardziej na nie. Powiedzmy na czas sprzątania, bo sprząta się świetnie w złości. Później całkowicie się wyleczę i już nigdy nie będę nic ciąć. Chyba że włosy, jak na zmiany kobiecego bałaganu przystało.

I, psia dupa, ja nienawidzę róż!


KASIcka


sobota, 17 sierpnia 2013

Stoi na stacji

Ruszyła maszyna po szynach ospale.
Tłukę się pociągiem i myślę. Jak zwykle za wiele. Cenię sobie swobodę ruchu, decyzji, czasu i organizacji. Cenię sobie, że mogę się zawsze schować przed światem. Cenię sobie ludzi, którzy wiedzą o moich alienistycznych ciągotach, szanują je, a mimo wszystko mnie kochają. Chyba mnie kochają. Doskwiera mi jedynie to, że nie mogę po prostu wstać, wyjść i pobiec do nich, kiedy ich potrzebuję. Przyjaciele powinni być blisko. Ale to chyba ja jestem za daleko. Chociaż generalnie nie jestem słabiakiem i potwornie ciężko jest mi się przyznać, głównie samej sobie, że tak, jak jest wcale nie jest pięknie, to pociąg znów zwyciężył. Siedze w nim sama jak palec i jadę na drugi koniec Polski. Śpię i zamykam się w muzyce na zmianę. I oszukuję swój zmysł socjalny. Jest już wybitnie uszkodzony, więc przechytrzenie systemu to stosunkowo prosty zabieg. W końcu nie wytrzyma i w mózgu rozsypią mi się eksplozyjnie śrubki i sprężynki. Szczęśliwi czasu nie liczą. W związku z tym przesłaniem zerwał mi się zegarek z szyi i uderzył z metra pięćdziesiąt o posadzkę, o ironio, dworcową. Cóż... Nic mu się nie stało, liczymy czas dalej.

Chyba jestem samotna.
To to tak, to to tak, to to tak. Zabawka blaszana, jedyna droga.
KASIcka

sobota, 10 sierpnia 2013

pociąg do wina

Codzienne jeżdżenie do małego Mierzęcina uświadomiło mi kilka spraw związanych z koleją. Jestem praktycznie dzieckiem pociągu i zdawało mi się, że niewiele może mnie zaskoczyć. A tu proszę. Otóż:
1. przez stacje-popierdółki, gdzie nie zatrzymuje się za wiele i za często, pospieszne przejeżdżają wybitnie pośpiesznie. Siedząc w budce, najpierw usłyszałam sygnał ostrzegawczy, a chwilę potem, zanim zdążyłam się zorientować, przez stację przechrzanił pociąg. Huk i ciąg powietrza wprowadziły mnie w bezwarunkową panikę, chociaż od torów dzieliła mnie odległość 4 metrów. Tzn., wiedziałam, że może być niebezpiecznie w bliskim zetknięciu z pociągiem, ale namacalnie stało się to dla mnie dopiero teraz
2. niezależnie gdzie się ustawić na peronie, do czoła pociągu, gdzie się zatrzymuje, trzeba dobiegać (40 stopni!)
3. pociągi są stworzone do snu. No, jak kamień! Cudem budzę się na wysokości przecięcia torów z drogą na wjeździe do Mierzęcina
4. oczekiwanie na pustych stacjach daje smaczek rozmyślaniom o życiu. Szczególnie o głodzie, jaki w człowieku narasta po kilku godzinach fizycznej pracy. Kolejowa gastro…
5. w pociągach osobowych, dość pustych na tej trasie, osobliwości nie brak. Parę dni temu jakaś delikwentka spała sobie w najlepsze i kiedy zaczął dzwonić budzik w telefonie, jeden z współpasażerów postanowił ją obudzić, z dobrej woli. Za siedemnastym szturchnięciem dostał niezbyt wyrafinowaną wiązankę słów, jakie generalnie nie pasowały do filigranowej blondyneczki, czego się zapewne nie spodziewał i się poddał. Inni próbowali 15 minut później, równie bezskutecznie. Kiedy konduktorowi się udało, choć usłyszał podobny argument, otrzeźwiona, przerażona i zirytowana rozejrzała się z nienawiścią po przedziale i wycedziła, że żadna z tych świń jej nie obudziła. Urocze. Później była babka, której przeszkadzał lekki powiew powietrza z uchylonego okna, równoważący odrobinę paskudne prawie 40 stopni. Nie omieszkała całą drogę gadać tylko o tym, że ludzie to samoluby, kiedy ona nie może siedzieć w przeciągach (powietrze stoi). Jedną z pozytywnych, acz dziwnych postaci był konduktor z czwartkowego składu. Zasadniczo mam szczęście do konduktorów. Wybitnie wpasowuję się w typ pasażera, którego warto zaczepić, pożartować i zagadać. Ten konkretny funkcjonariusz przechodził przez przedziały kilka razy, sprawdzając bilety, aż w końcu przyszedł, usiadł naprzeciwko mnie i powiedział, że mam bardzo długie nogi i jestem smutna, więc on sobie tu ze mną posiedzi i pogada, bo samemu mu się nudzi. Kurtuazyjne opowiadanie o swoich planach i praktyce o 7 rano jest nie lada wyzwaniem. Dobrze, że przyszedł do mnie 10 minut przed moją stacją, gdybym nie spała przez większość podróży, ta dziwna atmosfera mogłaby trwać dłużej. Jak wyskoczyłam na tory poczułam zaskakującą werwę dzięki tej krótkiej rozmowie. Ludzie naprawdę potrafią zadziwiać, ale uświadamiają mi również pewne moje wady i cechy niepożądane przez wzgląd na podobieństwa zachowania i nie tylko. Oczywiście, nie warczę i nie klnę pijana i półprzytomna na ludzi w pociągu, ale podświadoma instytucja domniemanej winy wszystkich w około czasem ze mnie wychodzi. Staram się tego nie uzewnętrzniać, ale kiedy pojawi się w umyśle przekonanie, że ktoś inny jest winien mojej porażki, zaczynam się nastrajać destrukcyjnie. Wiem, że ludzie najczęściej nie są winni temu, jak postrzegam ich i świat, ale nie mogę powstrzymać mózgu przed myśleniem generującym agresję. Prawdopodobnie gospodarka hormonalna mi nawala, albo po prostu natura skrajnego cynika i Smerfa Marudy przejmuje kontrolę na duszą. To, co pomaga, to praca. Praktyka, która prócz zdrowego, fizycznego zmęczenia ciała i umysłu daje jakiś szerszy horyzont myśli do wyboru. Mogę wybrać te negatywne, ale już nie muszę. Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka, owszem. Ale wolna wola i determinacja to również cechy ludzkie. I potrzebuje motywacji. Sobotnie przedpołudnie z leniwą kawą przy filmach na VHS nie motywuje… Mam potrzebę przebywania na słońcu, którego nie darzę przecież zbytnią miłością, ubrana w robocze ciuchy, kalosze czy inne ciężkie buciory zapobiegające dostaniu się piasku do skarpetek, w obciachowym kapeluszu z rondem i gumowych rękawicach oraz ciąg do skrajnego wykańczania mięśni dłoni przy cięciu pasierbów. Potrzebuję pracy przy butelkowaniu na zasadzie manufaktury, patrzenia, jak to wszystko nabiera kształtu bordoskiej butelki i zapachu filtrowanego chłodnego wina, które niedawno rosło sobie od listka, przez pesteczkę do koloru w skórce. Chyba zaczynam być freakiem.


W tym szaleństwie jest metoda.


KASIcka

piątek, 2 sierpnia 2013

Rzygamy?



Zainspirowana paszkwilem z Oniryzmu Użytkowego (http://oniryzmuzytkowy.blox.pl/html) na temat babskich pism, postanowiłam literacko wyrzygać się na telewizję. Znowu. Zmuszona wykorzystać czas, dany mi przez jakiegoś podłego owada, który swoim ugryzieniem spowodował trzy dni opuchlizny i doustnych sterydów, lewą ręką włączyłam telewizor i dałam się ponieść kanałom. Słowo, jak się okazuje, użyte trafnie wieloznacznie… Otóż – Trudne Sprawy. Adopcja, ojciec dowiaduje się o istnieniu dziecka, kiedy matka trafia do więzienia na rok. Niby zwykła sprawa, a jednak! Umiejętności aktorskie są tak wybitne i tak wybitnie trudne, jak tytuł wskazuje, że wyczerpują się już na napisach początkowych. Fenomenalne dialogi, niedouczone na pamięć, każda kwestia kończąca się znakiem zapytania. Dlaczego ja? Zdaje się, że powinno być o czymś naprawdę wstrząsającym. I jest! A jakże, Oliwia zaprzyjaźnia się z Karoliną i zaczyna ją naśladować. Dziewczyna jest oburzona i pragnie wydrapać rywalce oczy, jednocześnie zakładając kurewską mini w wieku 16 lat na imprezę u znienawidzonej. Młode, obiecujące aktorki, tak bardzo realne, że poziomem wypowiedzi mogłyby być gwiazdami porno. Pamiętniki z Wakacji. Tu mam problem. Naprawdę. Na usta cisną mi się niepochlebne (a wręcz haniebnie niewypadające kobiecym ustom) obelgi, ale hamuję się, gdyż… Gdyż ludzie to oglądają! Namnożyło się tego, jak pamiętników po wakacjach… ‘Szpital’. ‘Ukryta Prawda’. ‘W-11 Wydział Śledczy’. ‘Sędzia Anna Maria Wesołowska’. ‘Sąd Rodzinny’. Więcej grzechów pop kultury nie pamiętam, ale za wszystkie inne ręczę, że istnieją. Absolutnie nie chcę ubliżać ludziom o niższym wykształceniu. To dotyczy całego społeczeństwa – niezależnie od profesji, zarabianych pieniędzy i posiadanej wiedzy na jakiś temat. Więcej, śmiem twierdzić nawet, że to nie jest kwestia inteligencji. To gust! Wygodne stwierdzenie ‘o gustach się nie dyskutuje’ dało zielone światło na drodze do dna. Wreszcie trzeba przestać się go trzymać. Ludzie staczają się intelektualnie, tłumaczą to zmęczeniem materiału, ciężką pracą, potrzebą łatwej rozrywki, a że to mentalne gówno leci w telewizji non stop, mają to na wyciągnięcie ręki. Przeskakując z kanału na kanał dostrzegłam, że te kicze niewiele się od siebie różnią i można by z tych urywków stworzyć nową miazgę słabych smarków. Chciałabym wykrzyczeć ludziom, żeby się opamiętali, ale skoro takie coś dominuje w ich domach, okrzyk prawdopodobnie nie miałby żadnego sensu. To jest smutne, bo patrząc na ludzi na ulicy, patrzę na nich pryzmatem tego, co oglądają. Albo raczej tego, na co patrzają… Zastanawiam się, czy już są cofnięci w dotychczasowym rozwoju, czy dopiero się turlają w dół. Należałoby zrobić taki serial paradokumentalny o debilizmie szerzącym się wśród ludzi. Rozumiem, gdyby to miało jakiekolwiek walory – kulturalne, aktorskie, muzyczne, realne – gdyby to było ukazane w sposób poważny i nie przepatosowany – wtedy tak. Niech to się znajdzie na liście programów zaspokajających  gusta polskich konsumentów.  

Ale nie… Zajmijmy się sprawą ‘mój ojciec nasrał do bidetu na wakacjach, co za wstyd, moje życie jest skończone!’.


Mam ochotę zakląć. Zrobię to, cisnąć enter przy wysyłaniu postu…


KASIcka

poniedziałek, 29 lipca 2013

kradzieże są wszędzie

Jeszcze jestem roztrzęsiona! Wyszłam z paskudnie nudnych zajęć dodatkowych, na których puszczono jakąś durną bajkę i jedyne, co z niej zrozumiałam, to to, że główny bohater słoń zjadł swojego przyjaciela jeża. I coś o jakiejś wstążce… W każdym razie nuda. Wróciłam do szatni ze świadomością, że wszyscy mnie nienawidzą, bo jestem nowa i zobaczyłam mój plecak na podłodze, wybebeszony. Żółty znaczek był naderwany. Jedyna osoba, która chciała ze mną rozmawiać, koleżanka ze szkoły, poradziła mi, żebym sprawdziła, co zostało. Ku mojemu zdziwieniu portfel był. Ale oczywiście po dwóch i pół stówy ani śladu. Znalazłam też osłonkę na dokumenty. Na pierwszy rzut oka karta została. Na drugi okazało się, że zdjęcie jest to samo, co na moim wzorze, ale z pieczątką facebooka i na nazwisko Taltos. I w tej chwili trochę zaczęło do mnie docierać. Taltos to książka, którą mam w planie przeczytać. Już się rozryczałam ze złości i zaczęłam szukać telefonu. Znalazłam. Jasne, na tapecie jakieś tory z trakcją, zero zasięgu i sieci. Ktoś zabrał tylko kartę, to oczywiste…

Nie oczywiste, przecież logiczne by było, jakby zabrał aparat.

No nienawidzę takich snów, praktycznie w to uwierzyłam.



KASIcka

poniedziałek, 1 lipca 2013

Słowotwórstwo winorobne

Winna inicjatywa. Winicjatywa *. Konwent już ósmy. Na prawie 30 win powaliły mnie naprawdę trzy. W czym problem? Och, nie w tym, że to za mało, bo jak na 30 letnie winiarstwo tego kraju to rewelacja. I Polska prze do przodu. Problem tkwi w możliwości zakupu tych fenomenów. A zasadniczo w ich zakupu niemożliwości. Jak wiadomo, akcja „winna biurokracja” – „biurowinkracja” – trwa. Walka dosyć nierówna, jak to z systemem ustawodawczym.
Zasadniczo, Basen Narodowy spełnił się świetnie w roli imprezo-ogarniacza. Jest szansa, że kiedyś zacznie wychodzić na zero w bilansie zysków i strat. To taka płynna granica… Na razie na płycie boiska otworzono wielki plac zabaw dla dzieci. Jej! Najlepsze były latorośle w mega strojach sumo, które po przewróceniu nie mogły się same podnieść. Sam stadion przywołuje winnego wędrowca – windrowca – do refleksji. Gdzie niegdzie pojedyncze winnolubne jednostki, wtulone w siedzenia, patrzą na ogrom tego wykpiewanego niesprawiedliwie obiektu i widzą chyba tylko swoje myśli. Nie ma co, stadion, a-wcale-nie-Basen-Narodowy, robi wrażenie.
Pisząc to, siedziałam przy stoliku w Biznes Klubie. Tuż obok zaczepiła się rodzinka z małym dzieckiem (bo przecież konwent winiarski dla dziecka to lepsza forma rozrywki, niż mega-sumo plac zabaw).  Mama, jak mniemam, wpierdzielająca kromkę chleba ze smalcem i ogórkiem, wyrażała tłustą opinię na temat cen polskich win na kiermaszu. Z jednej strony, rozumiem punkt widzenia konsumenta (tu: „ooo, to ja już wolę te z marketu, pffffff…!), ale z drugiej, bardziej producenckiej, masy smalcowo-ogórkowe nie mają pojęcia ile serca (no dobrze, pieniędzy też) kosztuje wyprodukowanie  polskiego wina i możliwość jego sprzedania. Tak, robią to wariaci, ale cóż… (lepiej być wariatem, niż woleć wina z marketu)
Paneliści (tak, jest takie słowo, przynajmniej na handoutach do degustacji) na poziomie, trzeba przyznać. Mamy w Polsce tę profeskę. W dodatku podejrzewam, że wszyscy przeszli przed konwentem jakieś szkolenie z dyplomacji. Nie, to nie tak, że wina były złe (no, może z jedno, czy dwa, ale to zawsze kwestia gustu!). Po prostu wszystko trzeba należycie docenić. Dzięki temu, wiem, jakich win nie robić. Bo jak wiadomo, lepiej uczyć się na cudzych błędach, a popełniać niebanalnie nowe.
Zespół sommelierów, zajmujący się oprawą techniczną, to rewelacja. Kieliszki de facto degustacyjne (gdyż nadal z rozrzewnieniem wspominam literatki z niemieckiego panelu VitiNord), nikt nie musiał czekać na próbkę, ba nawet można było przeoczyć proces nalewania.
Degustacja porównawcza win polskich i europejskich wypadła nader pomyślnie dla tych pierwszych. Rodowity Pinot Noir został pomylony z burgundzkim. Próba, prowadzona przez pana Wojciecha Bońkowskiego, przywołała wcześniej już zauważone cechy polskiego winiarstwa. W sposób zawoalowanie hejterski, acz zgrabny, główny panelista dobrał się do skóry najcieńszej – mentalności. Winplomacja…
Wrażenie pozytywne, widoki na przyszłość słabo oświetlone, ale wytyczone na mapie sukcesu, efektywność ofensywy na rzecz polskich win i ich sprzedaży… ma prawidłowe ciało, ale - słowami wcześniej przywołanego panelisty – najważniejsze w tym meczu to grać głową.

Ćwiczę głowę.


KASIcka - głowoćwiczer

środa, 19 czerwca 2013

'Things look beautiful when they’re away from you'

Makabrycznie czerwone maki przy torach. Bynajmniej wiosennie. Bynajmniej, ponuro. Jestem zewsząd i znikąd. Bywam wszędzie, nigdzie nie jestem na stałe. Są miejsca, w które wracam na chwilę i takie, w których bawię odrobinę dłużej. Są miejsca, w których byłam raz i bardzo chciałabym być po raz kolejny. Tyle utożsamień ‘to mój świat’, tyle łatek ‘tu będę kiedyś mieszkać’, tyle kłamstw ‘kiedyś tu wrócę’… Nigdzie nie jestem swoja. Zawsze z doskoku, zawsze na weekendy, zawsze na wakacje, zawsze na chwilę. Zawsze na nigdy,  nigdy na zawsze. Tu na trzy lata, tam na rok, tutaj dwa kolejne.
Nigdy nigdzie nie pasuję na tyle, żeby być czegoś stałym fragmentem. Nigdy nic beze mnie nie przestaje pracować, wszystkie struktury, w których byłam zaczepiona prosperują dalej, jakby nawet nieświadome mojego zniknięcia, a może i nieświadome nawet mojej egzystencji w nich przez ten krótki czas. Wszystko leci swoim dobrze zintegrowanym rytmem, a ja muszę od nowa i od nowa wchodzić w społeczności i miejsca, których nie znam, przekonywać się do nich i je przekonywać do siebie. Zawsze nowa, z boku, bez utartych tradycji i stałego miejsca pochodzenia. Czasem czuję się, jakbym nie miała tożsamości. Przeskakuję z miasta do miasta, wszędzie jest to wszystko, co chciałabym mieć w jednym miejscu. Nie chodzi o to, że nie mam przyjaciół. Bo mam, tylko nigdy na wyciągnięcie ręki. Zawsze wszyscy oddaleni, rozrzuceni po Polsce, telefony, skype, maile, listów już dawno nie piszemy…
A najgorzej jest się przyzwyczaić. Przyzwyczajanie się, gdy ma się pełną świadomość, że zaraz się zniknie, ma fatalne konsekwencje. Bo wtedy trzeba tęsknić. Tzn., nie trzeba, ale zasadniczo wypada. Trzeba mówić i słuchać kłamstw ‘jak tylko przyjadę, odezwę się, skoczymy na kawę’, ‘oczywiście, że będę wracać’, ‘jasne, będziemy Cię non stop odwiedzać’. A wychodzi jak zawsze. Samotnie.

''Cause things look beautiful when they're away from you
Things look beautiful when they're so new
And thinks look beautiful when they're away from you
They seem to stay away from you'
So new

KASIcka

Let's make a polot

Zasadniczo zasady. Nigdy nie ściągałam na egzaminach. Nigdy nie słuchałam bezczelnie muzyki na lekcjach czy zajęciach. Nigdy nie pozwoliłam sobie siedzieć z tyłkiem na siedzeniu w autobusie, kiedy ktoś starszy miał stać. Nigdy nie oszukiwałam w związku i nie zdradzałam przyjaciół. Nie jeżdżę na gapę, nie piję w miejscach publicznych. Nie przechodzę na czerwonym. Przestrzegam przepisów drogowych i namiętnie puszczam pieszych na pasach. Nie jadę na kodach przez studia i nie załatwiam lewych zwolnień. Nawet mi nigdy nie przyszło do głowy, żeby świadomie naruszyć te, bądź co bądź, mało skomplikowane regułki, choć naruszanie ich przez innych wcale mnie tak bardzo nie razi. Do zasad dodam wolność i powstaje liczba nieskończona. No bo przecież, jeśli zasady, których się trzymam są moje i żyję zgodnie z nimi, pozwala mi odetchnąć od narzucanych z góry ograniczeń, to można powiedzieć, że zasady są wolnością. Ale definicyjnie na to patrząc, jedno drugie wyklucza. A prawda jest taka, że wolność jest bardzo trudna do osiągnięcia, ale nieliczni twierdzą, że istnieje. Ograniczają mnie instynkt i sama potrzeba czegoś. Sam fakt, że coś determinuje moją wolę i jest przedmiotem mojej chęci, zamiaru i czynu – de facto tego, czego w imię wolnego wyboru pożądam – jest ograniczeniem. Myśl o spełnieniu marzeń i potrzeb zajmuje mój umysł i pęta go, choć paradoksalnie dąży do uwolnienia. Jak się dobrze zastanowić, to idealnym stanem wolności byłoby nie myśleć o niczym, bo pojedyncze i skumulowane myśli blokują wolną refleksję. Czasem mam wrażenie, że żyję obok wolności. Ciągle przyziemność, ciągle pojedyncze sprawy rzeczywiste. To frustrujące, ale świadomość życia ogranicza świadomość ŻYCIA. Wydaje mi się, że jestem obecna i świadoma, kiedy tak naprawdę galopuję zupełnie w drugą stronę. Pokrętna filozofia. Filozofią rządzi logika. Nic nie jest przypadkowe i nieuzasadnione, ale niestety nigdy nie jest uzasadnione jednoznacznie. Moje zasady są wolne, ale mnie ograniczają.
A sesja za pasem. Zapadam się w platoniczną fascynację, której nie zdążyłam przeżyć w okresie dojrzewania, bo się uczyłam (Harry Potter się nie liczy). Cillian Murphy rlz!
A w ogóle to załamuję się (już od kilku ładnych lat) stanem telewizji. Dopiero wpadłam na to, że do każdej reklamy, jaka jest emitowana powinni dodawać antyreklamę, żeby dać widzom możliwość postawienia się po jednej z konkretnych stron – dać im, o ironio, wolny wybór. Masowa głupota, czy konstruktywnie osiągnięta racjonalność? Nie wiem, na ile by się to sprawdziło w społeczeństwie.com.tv, ale warto by było spróbować. Tylko który marketingowiec na to pójdzie…

KASIcka

po co?

Wiadomo, że każdy jest inny. Tzn., oczywiście niektórzy potrafią być ordynarnie tacy sami, napawający przerażeniem na myśl o tępym naśladownictwie mas, ale nie o tym. Faktem jest, że każdy jest inny i, co więcej, każdy jest inny nawet od samego siebie na przestrzeni zmian. Zaczynając od najprostszej, acz nie najmniej istotnej, warstwy wierzchniej człowieka, jaką jest aparycja zewnętrzna, przez wiedzę, prowadzącą niechybnie do myślenia, które napędza (nie)winne poglądy i idee, kończąc na szeroko pojętej duszy i emocjach. Każdy ma inne tempo procesów życiowych, od metabolizmu po rozwój wewnętrzny. Jesteśmy tworami tak wysoce zaawansowanymi, tworzącymi własne kody i szyfry komunikacyjne, jesteśmy jedynym i prawdziwym prototypem komputera (ach, te zwoje), mamy miliony odmian, osobowości, relacji i warunków egzystencji, że nie sposób tego wszystkiego ogarnąć na raz. Mamy nieograniczone perspektywy, jako ludzkość rzecz jasna. Nasz punkt widzenia zahacza o księżyc i biega, jak moron, wokół słońca. Należymy do gatunku marzycieli-fizyków, artystów-matematyków, poetów-chemików i ofiar-drapieżników. Jako ludzie, możemy wszystko, każdy na swój sposób, w swoich granicach lub ich braku, każdy w swoim czasie i dla swoich celów, metodą odmienną lub ulepszoną, ale w każdym razie – wszystko, na co stać ludzki umysł i ciało. A mimo to, ta wielka, niezwyciężona pula indywidualności, jaką jesteśmy, gdzie każdy odpycha się jak najdalej od sąsiada, aby okazać swą odrębność i niezależność, zadaje sobie w końcu w życiu (oczywiście, każdy indywidualnie!) pytanie, dość krótkie acz chwytliwe, po co?.
Banalnym byłoby to rozwijać. Bo po co?

KASIcka

wyższa forma nienawiści

Uratowałam dziś pająka. A mogłam zabić, choćby w afekcie.
*
Ja - zmuszona do odbycia śmiertelnie nudnej i niesamowicie żenującej podróży w głąb interpretacji wybitnie odrzucających mnie piosenek Boba Dylana, życia Boba Dylana i fenomenu Boba Dylana, naiwnie powtarzająca sobie przez półtorej godziny „nie, to nie jest prawdą, tak naprawdę mnie tu nie ma!” oraz nieusatysfakcjonowana brakiem nagrody w postaci chociażby wyszczególnionej obecności na odrabianych zajęciach z fonologii – powiadam: studia są mega niesprawiedliwe i stanowią fantastycznie odwzorowaną wizję życia. Otóż, nikt nie wyraził chęci pójścia na wykład dodatkowy, ba, jestem pewna, że wszyscy z wielką radością posiedzieliby i ze 3 godziny na fonologii, byle by nie musieć słuchać mocno wzruszonego, starszego pana o trzęsącym się głosie, rozwodzącego się na temat Scarlet Town. Ja nawet nie lubiłam Boba Dylana! Teraz go wręcz nienawidzę… W każdym razie, poinformowano nas 15 minut po fakcie, że właściwie musimy tam być i w taki sposób odrobimy zajęcia. Zatem wpadła sobie ekipa, zmachana, dojadająca resztki pseudo obiadu z Biedronki (po który postanowiliśmy udać się po całym ciężkim dniu, a przed dodatkową fonologią) do dusznej, w połowie pustej klasy i wśród potępieńczych spojrzeń naszych ćwiczeniowców i wykładowców usadowiliśmy zady by sczeznąć. Nieważne, że straciliśmy czas, który mogliśmy poświęcić na naukę translacji, wiecznie niezaliczanych rzecz jasna. Nieważne, że nikogo to nie obchodziło. Oczywiście, nie chcę być źle zrozumiana – nie mam absolutnie nic przeciwko fenomenowi Boba, ani jego piosenkom, ani jego fanom, którzy przedłużali nasze męczarnie niesamowicie sofistycznymi pytaniami o styl i poetykę, na które prowadzący skwapliwie odpowiadał z nawiązką. Nie. Jeśli ktoś to lubi i chce i ma ochotę i wolę i nie wiem, czego jeszcze trzeba, żeby iść na taki wykład, to tam idzie. Tak się składa, że nam zabrakło wszystkiego. A przynajmniej większości. Oczywiście, niektórym się udało i nie znaleźli tej sali (ODRABIANIA!!!).  Prowadzący podziękował za wytrzymanie i sobie poszedł. Nic! Szczerze, lista obecności usatysfakcjonowałaby mnie choć trochę. A przynajmniej odsunęłaby myśl, że mogło mnie tam równie dobrze nie być…
Pociągu nie było, więc poszłam na busa. Przy busie stał kierowca, który przywitał mnie tymi oto słowami: z przodu są miejsca. Pogalopowałam do pojazdu, zajrzałam do środka i trochę się skonsternowałam, gdyż bus był cały pusty i odjeżdżał dopiero za 20 minut. Usiadłam więc z tyłu. Za mną wsiadł facet, który stał przy busie od początku i się potknął na wejściu. No zdarza się, to puszka na kółkach. Usiadł obok mnie i zapytał, czy mogę mu pożyczyć telefon, bo on nie ma nic na koncie, a musi zadzwonić do żony. Durna krowa, dałam mu telefon (a mogłam zabić, choćby w afekcie). Przyjął go ode mnie i nagle mnie oświeciło, czemu kierowca oferował mi miejsca z przodu. Myślę, że siła jego oddechu była tak niesamowita, że po sekundzie ja sama miałam ze dwa promile. Żona z zapijaczonym dziadem nie chciała rozmawiać, ale uparcie pożyczał telefon jeszcze kilka razy, aż w końcu wybitnie zirytowany postanowił mnie poznać. W tym momencie miałam już otwarty i naostrzony nóż w kieszeni. To była upierdliwa, zapita menda, zrobiło mi się niedobrze od jego oparów, aparycji, nachalności i agresji wypowiadanych słów. Sądziłam, że jak zamknę oczy, to da mi spokój, ale jak już mówiłam – głupia krowa. 40 minut mnie maltretował psychicznie i jak w końcu wysiadł wszyscy odetchnęli.
Ludzie stanowią dla mnie poważny problem. Po pierwsze ten pijany gbur. Żeby do tego zapitego umysłu dotarło chociaż zwykłe ‘odwal się’. Nie, pijani tego nie rozumieją. Nie rozumieją też, co robią źle i czemu trzeźwa dziewczyna nie chce z nimi rozmawiać. Za to wiedzą doskonale, jak obrazić, co to to tak. Dostałam propozycję bliższego zapoznania się z panami z tyłu, bo też jadą do Stargardu i szkoda stracić taką okazję (nóż nabrał kształtów tasaka). I nieważne, że ten człowiek ma żonę, że nawet jest przyzwoicie ubrany i chwali się ile zarabia, co generalnie wskazuje na płytkość umysłową i powinnam mu raczej współczuć niż chcieć go zabić. Nieważne, że pokazuje mi zdjęcie córeczki. Jest szują, która zmusza otoczenie i bogu ducha winne ofiary jego frustracji do przebywania z nim, słuchania go i czucia się fatalnie przez sam fakt jego istnienia. Mam już alergię na takich ludzi.
Po drugie, jakiś ludzki śmieć, który właśnie naciągnął bliską mi osobę na wysokie doładowanie do Plusa, podając się za mnie. Inny śmieć, który ukradł moją tożsamość w sieci i zbierał laury za talent literacki. Jeszcze inny, przyjaciel!, wciągający ludzi w poważne kłopoty finansowe bez najmniejszych skrupułów.
Po trzecie, uczelniane poważanie. A raczej bycie w głębokim poważaniu uczelni, kiedy trzeba czekać 45 minut na możliwość konsultacji, żeby się dowiedzieć, że prowadzący nie ma dla mnie czasu. Albo kiedy wykorzystuje się mój czas na dodatkowe zajęcia, na które nie mam ochoty, bo są a) poza moimi zainteresowaniami i b) a na pewno poza obowiązkami. Jak można tak nie szanować ludzi? Bo co, bo jesteśmy młodsi i nie znamy życia? Dlatego nie należy się nam szacunek ze strony wyższych form egzystencji? Jak można patrzeć z pogardą na studenta, który przychodzi po pomoc w rozwiązaniu problemu, jak można kazać mu czekać prawie godzinę, wiedząc, że nie ma się dla niego ani minuty?
Nie wspomnę o milionie złych rzeczy, które robią sobie ludzie codziennie. Duszą dzieci, rodzą je pijane, biją i katują, gwałcą, kradną i mordują ot tak. Oszukują, defraudują, wymyślają spiski, wrabiają, przekręcają, wykorzystują ludzi. Nigdy nie mówią w wiadomościach o dobrych rzeczach, nigdy o tym, co pozytywnego zrobiono w polityce, nigdy o tym, że ktoś kogoś nie zabił, nie okradł, nie oszukał, nie zniszczył. Że udało się uniknąć wypadku na drodze, bo nagle kierowcy zostali obdarzeni mózgiem. Że któryś z urzędów zrobił coś mądrego i ułatwił życie ludziom, powodując, że mają ochotę żyć. Nie. Jesteśmy tym gatunkiem na świecie, który pobłogosławiono wolną wolą. Tę wolną wolę wykorzystujemy, aby ranić, niszczyć i utrudniać istnienie innym. Gratuluję stwórcy.
Dlatego uratowałam pająka. Bo to, że spacerował sobie po rogu mojej wanny to była jedyna pozytywna rzecz, jaka spotkała dziś mój świat. I chociaż skubany nie ma wolnej woli, to jest bardziej człowiekiem niż większość z nas. Okrucieństwo nie jest nieludzkie. Jest niezwierzęce, ludzkie.

KASIcka